rs
2011-08-01 17:22:01 UTC
moze kogos zainteresuje, bo kapela fajna. <rs>
MEGADISC - INFORMACJA
Koncert grupy SLOUGH FEG - zorganizowany przez Megadisc!
Uwaga! Przypominamy, że 2 sierpnia o godzinie 20 w warszawskim Klubie
Progresja na jedynym koncercie w Polsce i zarazem jednym z zaledwie
dziesięciu w Europie wystąpi amerykański (i autentycznie 'kultowy')
zespół Slough Feg – grający na dwie gitary prowadzące pionierzy tzw.
retro metalu, zainspirowani wczesnymi dokonaniami Iron Maiden, Black
Sabbath, Judas Priest oraz Thin Lizzy. Koncert organizuje Megadisc - za
własne pieniądze; bez sponsorów i patronów medialnych. Szkoda było nawet
marnować czasu na walkę z wiatrakami! Tak więc dwa miesiące temu
nadarzyła się okazja na ściągnięcie Amerykanów do Polski i po
24-godzinnym namyśle na ofertę przesłaną przez wytwórnię Cruz Del Sur
Music… wskoczyliśmy na miejsce niemrawych i niezdecydowanych Holendrów!
Powtarzam: to nie jest impreza zorganizowana z myślą o zysku
(prawdopodobnie będą spore straty…), ale autentyczna gratka i chyba
frajda dla każdego fana ciężkiego, tradycyjnego grania z pogranicza
klasycznego hard rocka i metalu z wczesnych lat 80-tych. Niestety, okres
wakacyjny nie sprzyja klubowym koncertom; poza tym w tym samym czasie
odbędzie się kilka występów bardziej znanych artystów (np. tego samego
dnia pojawi się komercyjny do bólu Robert Plant z będącym antytezą
ciężkiego grania, countrowo-folkowym repertuarem...), ale jest to chyba
jedyna szansa żeby zobaczyć genialnych Kalifornijczy! ków w akcji!
Początkowo przed zespołem mieli wystąpić gości z Polski, ale z powodu
ich dość wygórowanych żądań finansowych (i braku elastyczności)
zdecydowaliśmy że nie będzie przedgrupy, natomiast zaoferujemy muzykom
Slough Feg więcej pieniędzy, tak żeby zagrali pełne 120 minut – rzecz
naprawdę niespotykana podczas klubowych koncertów! Grupa się zgodziła,
tak więc będzie można usłyszeć kawałki z ostatniego CD Animal Spirits a
także mnóstwo materiału z wczesnych płyt (nagranych pod nazwą The Lord
Weird Slough Feg), jak Traveller, Down Among The Deadmen i Twilight Of
The Idols. Głównym powodem wizyty zespołu na naszym kontynencie jest
Headbangers Open Air Festival w Niemczech, gdzie kwartet prawdopodobnie
zarejestruje swoje pierwsze, oficjalne DVD! Poza tym koncert będzie
rejestrowany przez profesjonalną ekipę nagłośnieniową z myślą o
ewentualnym wydawnictwie koncertowym – prawdopodobnie limitowanej płycie
winylowej wydanej (mamy nadzieję) przez nasz sklep! Oczywiście wszystko
musiałby zaakceptować zespół oraz ich wytwórnia, ale jeśli wszystko
będzie OK, to będziemy mieć zielone światło! Mamy nadzieję, że polscy
fani tradycyjnego, metalowego grania przemogą się i na przekór
wszystkiemu przyjdą na ten koncert! Muzycy Slough Feg są ponoć bardzo w
porządku i po 2-godzinnym występie z pewnością będzie można zrobić sobie
z nimi zdjęcia i wziąć autografy! Drugiej takiej okazji z pewnością już
nie będzie! Natomiast przed koncertem (pomiędzy 18 a 20) będą nadawane
fajne kawałki pochodzące z kręgu New Wave Of British Heavy Metal –
wybrane specjalnie przeze mnie z rzadkich singli i albumów. GORĄCO
ZAPRASZAMY!!! P.S. Poniżej zamieszczam mój tekst o zespole Slough Feg,
jaki ukazał się w ostatnim (49) numerze kwartalnika Heavy Metal Pages.
Płyty zrecenzowane zostały w skali 1-6. JACEK
LEŚNIEWSKI...........................................................................................................................................................................................................................................................................
SLOUGH FEG - NAJLEPSZA METALOWA GRUPA O KTÓREJ PRAWIE NIKT NIE
SŁYSZAŁ!............................... W związku ze zbliżającym się
warszawskim koncertem Slough Feg nadarzyła się okazja żeby nieco
przybliżyć historię i twórczość tej kryminalnie niedocenionej,
amerykańskiej grupy. Moim skromnym zdaniem, ten założony w 1990 roku i
niemal od zawsze stacjonujący w Kalifornii kwartet to najlepszy zespół
jaki w ostatnich 20 latach pojawił się (i przetrwał) na tradycyjnej,
metalowej scenie! Z premedytacją nie napisałem ‘w ostatnich 25 latach’,
gdyż wtedy z pewnością naraziłbym się na zmasowaną (choć niekoniecznie
słuszną…) krytykę ze strony fanów Helloween, Helstar, Fates Warning czy
Blind Guardian a tak przynajmniej można się pospierać… Zapewniam, że nie
jest to z mojej strony jakaś tania prowokacja czy (co gorsza) próba
manipulacji – autentycznie tak uważam! Klasycznego metalu słucham z
przerwami od 1981 roku (począwszy od wczesnych singli i albumów z kręgu
NWOBHM a skończywszy na Portrait, Gates Of Slumber, Ram, Lord Vicar i
Ghost…), tak więc b! ez taniej skromności mogę śmiało napisać, że jako
takie pojęcie o tej tematyce posiadam. Od czasów takich płyt, jak Ace Of
Spades, Iron Maiden, No Sleep ‘Til Hammersmith, The Number Of The Beast,
Kill ‘Em All, Melissa, Epicus Doomicus Metallicus oraz Rust In Peace nie
pamiętam, żeby jakiekolwiek ciężkie granie zrobiło na mnie tak ogromne
wrażenie jak poznane w jednym czasie albumy: Twilight Of The Idols, Down
Among The Deadmen i Traveller! Od samego początku liderem SF jest
wokalista/gitarzysta Mike Scalzi i to właśnie on odpowiedzialny jest za
98% twórczości formacji zainspirowanej przede wszystkim stylistyką Black
Sabbath, Iron Maiden, Judas Priest i Thin Lizzy. W nagraniach słychać
też fascynację celtyckim folkiem, melodyką The Beatles, zaś na wczesnych
albumach zespół okazjonalnie wprowadzał do swojej muzyki również
elementy klasycznego thrashu. Przez pierwsze 15 lat grupa funkcjonowała
pod dość niefortunną, aczkolwiek bez wątpienia bezkompromisową nazwą The
Lord Weird Slough Feg - zapożyczoną przez lidera z jednego z
amerykańskich komiksów opartych na celtyckiej mitologii. Slough Feg był
kimś w rodzaju prehistorycznego szamana, demona a który pozbawiony
rytualnie… skóry żył w niedostępnych jaskiniach i poza czynieniem
niecnych występków trudnił się również tworzeniem malunków skalnych.
Niestety pomijając już fakt, że w latach 90-tych prawie nikt nie chciał
słuchać, kupować ani tym bardziej wydawać klasycznego metalu, to nazwa
ta prawdopodobnie przyczyniła się także do znikomej popularności grupy,
gdyż trudno ją było wymówić, napisać czy przede wszystkim – zapamiętać.
W 2005 roku (tuż przed wydaniem piątego w dyskografii CD Atavism) zespół
zdecydował się na znacznie bardziej przystępny (choć wciąż sprawiający
problemy) Slough Feg. Jednocześnie grupa nieco uprościła swoje brzmienie
– skłaniając się! ku nieco krótszym i zarazem zwięźlejszym formom
charakterystycznym dla tradycyjnego, ciężkiego, brytyjskiego grania z
końca lat 70-tych. W latach 1996-2010 kwartet nagrał aż 8 katalogowych
albumów, co w obecnych czasach jest swego rodzaju ewenementem. Oficjalną
dyskografię uzupełnia dwupłytowa kompilacja wybranych kawałków z bardzo
wczesnych taśm demo oraz niepublikowanych fragmentów z koncertu. Ponadto
zespół wydał również 3 winylowe single - wszystkie na drugich stronach
zawierające nagrania innych wykonawców - czyli tzw. 'splity’.
Korzystając z okazji chciałbym pokrótce przybliżyć (bądź też
przypomnieć) te w przeważającej większości doskonałe płyty. W końcu
Slough Feg to najlepszy, metalowy zespół ostatnich 20 lat…
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
THE LORD WEIRD SLOUGH FEG (Private Press, 1996) W latach 1990-1994 grupa
nagrała 5 taśm demo które co prawda narobiły nieco szumu w pewnych,
(wąskich) metalowych kręgach, ale niestety nie wzbudziły zainteresowania
żadnej wytwórni płytowej. Tak więc trzeba było sięgnąć do skarbonki i
wysupłać ciężko zarobione oszczędności… Zrealizowany za własne
pieniądze, debiutancki CD nagrany został w składzie: Mike Scalzi
(gitara, wokal), Justin Phelps (bas) i Greg Haa (perkusja) i ukazał się
w maju 1996 roku. Ozdobiony dość enigmatyczną okładką i wyprodukowany
przez zespół kompakt zawierał 8 kawałków zagranych w niecałe 26 minut.
Jaka szkoda, że płytkę usłyszało jedynie kilkaset osób, gdyż jest to
kawał fantastycznego, surowego i zarazem epickiego (power) metalu w
stylistyce dość wczesnych Iron Maiden z domieszką Black
Sabbath/Candlemass, szczypty thrashu oraz pojawiającej się okazjonalnie,
aczkolwiek wyraźnie wyczuwalnej celtyckiej melodyki. To, co narzuca się
na pierwszy rzut ucha to intensywność zespołu który czy to w
wolniejszych (Shadows Of The Unborn, The Red Branch), czy w szybszych
utworach (20th Century Wretch, Highway Corsair) grał tak, jakby walczył
o życie. Dobrym tego przykładem jest wręcz ultra-brawurowo podany,
instrumentalny Blarney Stone – rodzaj melodyjnego, irlandzkiego jigu
gran! ego z wielką siłą i z zawrotną prędkością, choć jednocześnie
bardzo precyzyjnie. Dość krótkie, bo trwające średnio 3-4 minuty
nagrania nie pozwalają się nudzić; poza tym grane momentami z prędkością
światła partie solowe są zwięzłe i co ważne – melodyjne. Bardzo podoba
mi się też dość surowa, aczkolwiek bardzo soczysta produkcja płyty – z
lekko wycofanym, urzekającym i autentycznie natchnionym wokalem
(wzbogaconym lekkim pogłosem) i zarazem z ekstatycznie skowyczącymi
partiami gitar oraz z potężną i pełną rockowego żywiołu sekcją rytmiczną
na pierwszym planie. Te 26 minut mija równie szybko i przyjemnie jak
dłuższy zaledwie o 2 minuty dłuższy LP Reign In Blood – Slayera… Nikt by
nie zgadnął, że taaaka, czyli grana od serca i pozbawiona studyjnych
sztuczek muzyka powstała w latach 90-tych! Może w 1984 albo 1985, to
tak! Znam kilka osób które uważają CD The Lord Weird Slough Feg za
najlepsze dokonanie w całej karierze zespołu, choć są też tacy dla
których w porównaniu z późniejszymi płytami muzyka ta jest zbyt
inwazyjna i bezpośrednia… W 2002 roku trafił do sklepów zrealizowany w
zmienionej i naprawdę kapitalnej okładce CD wytwórni Miskatonic
Foundation - ponadto rozszerzony o 7 bardzo fajnych, choć nieco
wcześniejszych i skromniej brzmiących nagrań demo. Dzięki temu czas
trwania płyty został rozciągnięty do całkiem imponujących 52 minut.
Jednocześnie na rynku pojawiła się od dawna oczekiwana (i limitowana do
500 egzemplarzy), dwupłytowa, winylowa edycja wydana przez Metal
Supremacy. Obecnie i CD i LP są bardzo poszukiwane przez fanów zespołu i
osiągają cenę 60-100 euro. Ponoć Scalzi myśli o reedycji albumu, ale
trudno cokolwiek na ten temat powiedzieć. Pewnie jak będą pieniądze to
będzie i wznowienie… (5,5) TWILIGHT OF THE IDOLS (Dragonheart, 1999)
Cóż, to właśnie od tej płyty zaczęła się moja ‘palma’ na punkcie muzyki
Slough Feg. Przyznam się szczerze, że przed 2005 rokiem niespecjalnie
zawracałem sobie głowę ‘nowym’ metalem. Wystarczały mi znane od lat
(choć bardzo liczne) zespoły grające w latach 80-tych (i oczywiście dużo
wcześniejsze, ale już niemetalowe…), natomiast płyty wydane po 1991-1992
roku praktycznie nie wchodziły w grę – nawet wykonawców przeze mnie
cenionych... Zresztą czy trudno mi się dziwić? Wystarczy prześledzić
losy popularnych formacji i ich twórczość w latach 90-tych! Niemal nikt
nie utrzymał poziomu z poprzedniej dekady! Wiem, że dla czytelników HMP
zabrzmi to naiwnie, ale to właśnie dzięki LP Twilight Of The Idols
przekonałem się, że można grać równie dobrze (a nawet lepiej) niż
kiedyś. Że istnieją wykonawcy którzy potrafią ruszyć i sercem i głową i
którzy nie tylko czerpią garściami ze skarbnicy klasycznego metalu, ale
jednocześnie sami mają do zaoferowania ! całkiem sporo. Oczywiście takie
grupy jak Slough Feg, Witchcraft czy Hammers Of Misfortune nie rosną na
drzewach, ale dobrze wiedzieć, że w XXI wciąż gra się świetny metalu!
OK, może dość już tych wynurzeń - wróćmy do muzyki… Drugi album nagrany
został w nieco zmienionym składzie, gdyż basistę Justina Phelpsa (który
otworzył własne studio nagraniowe i do dziś współpracuje z dawnymi
kolegami z grupy) zastąpił niejaki Scott Beach. I to właśnie on wykonuje
otwierającą CD partię… kobzy (a raczej dud) w Funeral March. W
porównaniu z kipiącym testosteronem debiutem, tym razem zespół
zaproponował nieco bardziej stonowany, choć wciąż naładowany energią,
autentycznie porywający materiał ponownie zainspirowany wczesnymi
nagraniami Iron Maiden i Black Sabbath a w pewnym stopniu także bardzo
niedocenionego tria Brocas Helm – doskonałej, choć nieco ‘zakręconej’
formacji a z którą Slough Feg często wówczas koncertował po klubach San
Francisco. Natomiast tym razem o wiele wyraźniej zostały zaznaczone
wpływy celtyckiego folku a co tylko bardzo urozmaiciło tę w sumie
oryginalną i fantastycznie zaśpiewaną muzykę (m.in. akustyczny i bardzo
wyluzowany Brave Connor Mac; wyważony w idealnych, folk-metalowych
proporcjach, bardzo nośny The Wickerman). Generalnie na płycie
niepodzielnie rządziło epickie, klasyczne granie oparte na
archetypowych, gitarowych riffach (m.in. początkowo folkujące a po
chwili niemal do złudzenia sabbathowskie The Pangst Of Ulster i Bi-Polar
Disorder), częstych zmian tempa i nastroju (oparty na niespokojnej linii
basu i ekstatycznych partiach gitary Highlander czy też najlepszy na
płycie, najbardziej epicki The Great Ice Wars – już sam tytuł mówi
wszystko...) czy też brawurowych, w przeważającej części
instrumentalnych galopad (będący kwintesencją zespołu i pełen
przenikliwych solówek gitary Slough Feg). Całość kończyła zadziorna i
zarazem bardzo efektowna przeróbka Wizard’s Vengeance – wyśmienitego
utworu pochodzącego z kultowego LP From The Fjords (1979) -
amerykańskiej, hard-rockowej grupy Legend, przez niektórych uważanej za
pierwszą formację grającą epicki metal. Niestety, oryginalny, wydany
prywatnie winyl w idealny! m stanie wart jest blisko 1000$! Co do
warstwy tekstowej, to płytę niemal w całości wypełniały opowieści z
kręgu celtyckiej mitologii, co oczywiście bardzo uwiarygadniało
stylistykę grupy. To właśnie po tym albumie zespół dostał dość
niesprawiedliwą nalepkę ‘folk-metal’, gdyż akurat na tej płycie termin
ten oznacza 5% folku i 95% czystego metalu. Bardzo podoba mi się też
produkcja tego albumu – taka naturalna, atmosferyczna i niemal żywcem
wyjęta… z przełomu lat 70-tych i 80-tych. Ja wiem że wielu, zwłaszcza
bardzo młodych fanów metalu uwielbia nowoczesne, wypracowane w studio
kosztem długich miesięcy, brzmienia i jednocześnie uważają oni że w
latach 80-tych płyty brzmiały kiepsko. Cóż, jest to oczywistą bzdurą –
trzeba po prostu słuchać muzyki z porządnych nośników i na tradycyjnym
sprzęcie, a nie n-te kopie z komputera… Tak więc dla nich słuchanie
‘dwójki’ Slough Fega może być męczące… Jeszcze jedno… Warto może
wiedzieć, że pierwotnie Twilight Of The Idols ukazał się już w 1998
roku, na limitowanym do 900 egzemplarzy winylu (z czego pierwsze 100
wytłoczono w żółto-przezroczystej formie) wydanym przez cenioną,
aczkolwiek już nieistniejącą, amerykańską wytwórnię Doomed Planet.
Dopiero rok później włoski Dragonheart zrealizował CD (z nowym,
zmienionym logo zespołu) na którym umieścił dodatkowo 3 utwory: Funeral
March, Warpspasm i We Meet Again. Jako zbieracz winylu mam nadzieję, że
te brakujące 7 minut (w sumie najsłabsze na płycie) pojawi się kiedyś w
analogowej formie… (6)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx DOWN
AMONG THE DEADMEN (Dragonheart, 2000) Ten tytuł dość powszechnie
uznawany jest za najlepsze dzieło w karierze (The Lord Weird) Slough
Feg! I trudno się z tym nie zgodzić, aczkolwiek wydany potem CD
Traveller również ma swoich maniakalnych fanów – w tym autora
niniejszego tekstu… Album został nagrany w dość mocnym składzie, gdyż na
basie pojawił się znany z Angel Witch i Laaz Rockit - Jon Torres
(obecnie grający w Heathen), zaś na drugiej gitarze John Cobbett – w
sumie bardzo niedoceniony muzyk/kompozytor i zarazem lider
doom-prog-metalowej grupy Hammers Of Misfortune. Zresztą w tej ostatniej
formacji w latach 2001-2006 udzielał się wokalnie Mike Scalzi -
oczywiście ku uciesze fanów Slough Feg! Co z miejsca zwraca uwagę, to
doskonała, aczkolwiek bardzo naturalna produkcja płyty. Całość
zabrzmiała jakby powstała w pierwszej połowie lat 80-tych, oczywiście
bez tych koszmarnych pogłosów na bębny, czy też klaustrofobicznych
gitar. Kolejną zaletą albumu są (tradycyjnie już) przystępne (również
celtyckie) melodie, ale przede wszystkim łatwość z jaką zespół się
porusza po metalowym polu. Momentami aż trudno uwierzyć że te nagrania
powstały w roku 2000 a nie 15 czy nawet 25 lat wcześniej – że nikt nie
rozbił tego banku z pomysłami! Oczywiście niektórzy mogą wybrzydzać, że
grupa często brzmi jak (pozbawieni manierycznego basu) Iron Maiden
(chociaż myślę, że Steve Harris dał by się pociąć za niektóre z
kompozycji…), że słychać Black Sabbath (a gdzie w metalu ich nie
słychać?), że Manilla Road (no bo epicki metal…) i że jeden riff został
prawdopodobnie zapożyczony ze suity 2112 – Rush; no i wreszcie że to
wszystko już było… OK, może było, ale gd! zie w takim wykonaniu i w
takiej oprawie? Przede wszystkim z płyty tej emanuje świeżość,
fantastyczna energia i taki pozytywny, metalowy atak na zmysły (m.in.
otwierający całość, ozdobiony pomysłowym riffem i dość mocno rozpędzony
Sky Chariots; pełen zmiennych klimatów i rytmicznych zakrętów Wall Of
Shame; 10-minutowa, zdecydowanie epicka trylogia Heavy Metal Monk/Fergus
Mac Roich /Cauldron Of Blood; utrzymany w galopującym tempie i ozdobiony
bardzo przekonującymi solówkami Traders And Gunboats; czy też kończący
płytę, niemal thrashmetalowy Death Machine). Oczywiście na „trójce”
Slough Feg znalazło się kilka spokojniejszych fragmentów (pomijając
fakt, że nawet te ostre kawałki miały momenty oddechu…), jak trwający
blisko 2 minuty, naprawdę ładny, akustyczny Beast In The Broach czy też
niby-balladowy, ale całkiem ciężki Psionic Illuminations. Generalnie
uważam Down Among The Deadmen za jeden z 15-20 najlepszych albumów w
historii metalu. Kto mi nie wierzy, niech m! nie sprawdzi i posłucha tej
płyty przynajmniej 3 razy! Płyta ukazała się również w limitowanej
wersji analogowej (wciąż ze starym logo zespołu na froncie) – tym razem
w nakładzie 500 egzemplarzy, z czego pierwsze 100 sztuk wytwórnia Doomed
Planet wytłoczyła na różowym winylu. Obecnie ten rarytasik osiąga w
Ebayu cenę 50-70 euro i z pewnością nie będzie tanieć! (6)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
TRAVELLER (Dragonheart, 2003) Autentycznie trudno zrozumieć mi fakt, że
w epoce Internetu oraz łatwo dostępnej i bardzo szybkiej informacji, tak
nieszablonowy, tak pomysłowy i po prostu tak obłędny album wciąż
pozostaje totalną enigmą dla 99.9% populacji metalowego świata! Pod
koniec 2001 roku, gdzieś na końcu świata, w San Francisco został nagrany
NAJLEPSZY, METALOWY ALBUM OSTATNICH 20 LAT ale nawet pies z kulawą nogą
go nie zauważył, nie mówiąc już o kupnie! Niemal widzę już te złośliwe
uśmieszki („facet pierdzieli głupoty”…) ale prawda jest taka, że oparty
na… starej grze planszowej science-fiction album Traveller jest po
prostu absolutnie unikalnym i totalnie urzekającym, heavymetalowym
majstersztykiem - na poziomie niedostępnym wszystkim innym, metalowym
formacjom działającym w naszych czasach. Koniec. Kropka. Naprawdę
uwielbiam Iron Maiden i posiadam wszystkie ich płyty (w tym dziesiątki
winylowych singli – wraz z okupioną finansową rujnacją, oryginalną EP
Soundhouse Tapes…), ale prawda jest taka, że z niewielkimi wyjątkami
(jak niektóre kompozycje z ery Blaze’a Bayleya) to od 23 lat panowie
grają w kółko ten same 3 kawałki… Jak to jest, że Maiden sprzedaje 2-3
miliony każdego, w sumie dość przeciętnego albumu a Slough Feg góra 1-2
tysiące? Ja wiem, Maiden od 30 lat zna i lubi niemal każdy; jednocześnie
zespół nagradzany jest za niepodważalne zasługi dla metalu no i przede
wszystkim za wierność swojej stylistyce i generalnie brak obciachu.
Natomiast Slough Feg też są „wierni sobie”, ale ponieważ nie nagrywają
dla koncernu EMI (albo choćby dla Metal Blade) to ich koncerty wyglądają
niemal tak, jak fragmenty występów grupy Anvil zarejestrowane na
genialnym i poruszającym do głębi, dokumentalnym DVD The Story Of Anvil…
Kto nie widział, niech koniecznie to obejrzy! Proszę mi wybaczyć ten
emocjonalny chaos, ale nie ma w tym złośliwości; po prostu chciałbym,
żeby mój ulubiony, metalowy zespół został nareszcie doceniony! Chociaż
częściowo… Jak już wspomniałem – ten koncepcyjny album nagrany jesienią
2001 roku trafił do sklepów dopiero… latem 2003 (ponownie dzięki
włoskiej wytwórni Dragonheart), aczkolwiek podejrzewam, że tak długie
opóźnienie nie mogło być spowodowane przez zespół. Ponadto w zespole
nastąpiła kolejna zmiana skłądu, gdyż na basie pojawił się (grający do
dzisiaj) Adrian Maestas. Może powtórzę jeszcze raz: mamy do czynienia z
płytą po prostu perfekcyjną, wręcz genialną! I nie ma w tym stwierdzeniu
ani grama przesady… Tym razem zespół nieco unowocześnił produkcję
(zwłaszcza brzmienie perkusji – z uwypukloną partią dwóch bębnów
basowych) i jednocześnie niemal całkowicie zrezygnował z elementów
celtyckich, choć w kilku newralgicznych momentach są one doskonale
słyszalne. Przed chwilą narzekałem na Iron Maiden a teraz ponownie muszę
napisać, że wpływy zespołu Harrisa są na Traveller niebagatelne –
podobnie jak Black Sabbath, choć prawdę mówiąc w najcięższych momentach
zespół Scalziego brzmi raczej jak Candlemass, niż jak grupa Iommiego, co
chyba nikomu nie wadzi… Płyty najlepiej słuchać jednym ciągiem, gdyż
każdy następny kawałek jest jakby wypadkową wcześniejszych brzmień.
Autentycznie trudno tutaj wybrać co ciekawsze fragmenty, gdyż tak
naprawdę to wszystkie one urzekają wybornymi i bardzo pomysłowymi
aranżacjami, niebanalną i ! zarazem bardzo chwytliwą melodyką; swoistą
‘lekkością’ w sumie naprawdę ciężkiego grania no i oczywiście
wspaniałym, momentami nieco teatralnym i zarazem jakże niewymuszonym
wokalem lidera (m.in. bardzo prący do przodu i wzbogacony licznymi
solówkami High Passage/Low Passage; niby-sabbathowski ale zagrany z
lekkością wczesnego Maidena - Vargr Theme/Confrontation; nieco celtycki,
marszowy, ale zdecydowanie metalowy Gene-ocide; wpadający w ucho od
pierwszej sekundy, wielobarwny The Final Gambit czy wreszcie
prawdopodobnie najlepszy utwór w karierze zespołu, wręcz magiczny Vargr
Moon). Poza tym ogromną zaletą muzyki (The Lord Weird) Slough Feg jest
jej pewna nieprzewidywalność, tzn. że bardzo często, chociaż na jedną
chwilę zespół zbacza z wytyczonego toru, żeby coś pokombinować z rytmem,
tempem, czy też żeby dodać krótkie, intensywne solo gitary. Reasumując,
album zawiera 12 kompozycji opartych po prostu na obłędnej, melodyjnej
grze dwóch gitar a które jak przychodzi ich czas po prostu „wychodzą ze
skóry” żeby oszołomić słuchacza kolejnym, już niepoliczalnym riffem, czy
następną, brawurową i trafiającą w sedno, solówką… To jest gitarowe,
metalowe niebo! Albo piekło – co kto woli… Naprawdę, momentami wydaje
się, że już lepiej grać nie można a w odpowiedzi zespół serwuje kolejne
mistrzostwo świata… Naprawdę, momentami chciałoby się żeby cały metal
brzmiał tak jak ten album… To był zarazem ostatni tytuł nagrany pod
szyldem The Lord Weird Slough Feg. Analogowa, limitowana do 500
egzemplarzy edycja ukazała się w 2004 roku nakładem niemieckiej wytwórni
Metal Supremacy i jest najbardziej poszukiwanym winylem w dyskografii –
osiągając w Ebayu dość zawrotną (jak na winyl sprzed kilku lat) cenę
100-130 euro! I to jest chyba jedyny, namacalny dowód na wyjątkowość tej
muzyki… (6)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx ATAVISM
(Cruz Del Sur Music, 2005) Pochodzący z kwietnia 2005 roku CD Atavism
był pierwszym tytułem zrealizowanym pod skróconą nazwą Slough Feg.
Jednocześnie z zespołem pożegnał się gitarzysta John Cobbett (wielka
strata!) a który zdecydował się poświęcić innym swoim formacjom, jak
prog-metalowy Hammers Of Misfortune i black-doom-metalowa Ludicra. Na
jego miejsce przybył Angelo Tringali - (nie)znany z bardzo dobrej,
doom-metalowej grupy Cold Mourning (odpowiedzialnej za bardzo rzadki CD
Lower Than Low z 2000 roku). Zmiana nazwy spowodowała również pewną
korekcję stylistyki. Przede wszystkim nie wiem w jaki sposób, ale
zmienił się głos Mike’a Scalzi – stał się nieco niższy, jakby głębszy
ale jednocześnie pozbawiony tej młodzieńczej subtelności... Cóż,
oczywiście nikt z nas nie młodnieje, ale zmiana była zauważalna. Poza
tym kompozycje stały się krótsze, zwięźlejsze (14 nagrań zagrano w 38
minut…) i praktycznie w zapomnienie odeszły rozbudowane, pełne
zawirowań, epickie utwory które pojawiały ! się np. na drugiej czy
trzeciej płycie. Z drugiej strony niesamowita energia, chwytliwa
melodyka, bogate brzmienie i wyśmienity warsztat instrumentalny zespołu
– wszystko to pozostało na swoim miejscu! Warto jeszcze zauważyć, że
niemal całkowicie zanikły wpływy Black Sabbath (o ile to w ogóle
możliwe…), przy czym grupa jednocześnie okazała zauroczenie inną legendą
lat 70-tych – Thin Lizzy. Tak czy inaczej, zespół wciąż był w świetnej
formie, zaś większość kawałków byłaby ozdobą wcześniejszych albumów,
chociażby; połączony z nim, mocno rozpędzony, megachwytliwy i niemalże
hymniczny I Will Kill You / You Will Die (jeden z dosłownie kilku,
najlepszych kawałków w karierze Slough Feg!); następnie przypominający
wspomniany przed chwilą Thin Lizzy (na sterydach), polany celtyckim
sosem i siłą rzeczy bardzo melodyjny Hiberno-Latin Invasion; ponownie
ujawniający wpływy muzyki celtyckiej, bardzo żywiołowo podany,
zdecydowanie gitarowy Climax Of A Generation – przypominający trochę
Genghis Khan – Iron Maiden (z LP Killers); czy wreszcie zamykający płytę
i praktycznie zabijający słuchacza niesamowicie intensywnymi solówkami
gitary Scalziego – Atavism II. Poza tym na albumie pojawiło się kilka
dość krótkich, ale bardzo zwięzłych instrumentali (m.in. otwierający
całość, minutowy speed metal w postaci Robustus czy też nieco
wolniejszy, ale bardzo przyjemnie! prący do przodu Portcullis). Gdyby
1/3 kompaktu stała na tak wysokim poziomie jak jego pozostałe 2/3, to
byłby to album genialny! Jednak zespół (a raczej jego lider) zdecydował
o urozmaiceniu menu, więc na płycie pojawiły się kilka dość przeciętnych
kompozycji, jak np. zaśpiewany z towarzyszeniem akustycznej gitary,
sympatyczny, ale w sumie nudnawy Atavism czy przypominający mi trochę
Strange Kind Of Woman (Deep Purple) ale jakby trochę niedopracowany -
Starport Blues. Poza tym na płycie znalazły się jeszcze ze 2-3 bardzo
fajne kawałki nawiązujące do stylistyki dość stonowanego, klasycznego
hard-rocka. Scalzi uważa Atavism za najlepszy album w karierze grupy, i
chociaż w momencie wydania (oczekujący następcy Travellera) fani nieco
się krzywili, to obecnie tytuł ten bez wątpienia nabrał patyny i blasku!
Winylowy Atavism ukazał się na biało-czerwono-przezroczystym winylu (jak
fajnie…) w nakładzie 500 egzemplarzy - wydany przez małą, amerykańską
wytwórnię Forest Moon Special Products. (5)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
HARDWORLDER (Cruz Del Sur Music, 2007) Kolejny album i kolejna zmiana
składu – tym razem po 10 latach współpracy z zespołu odszedł (do Isen
Torr) perkusista Greg Haa, zaś na jego miejsce przyszedł… czarnoskóry
bębniarz o ekscentrycznym nazwisku: Antoine Rueben Diavola. Ozdobiony
okładką stylizowaną na stary, amerykański komiks science-fiction (co
miało też przełożenie na tematykę większości tekstów…) wydany w lipcu
2007 roku CD Hardworlder przypominał poniekąd stylistykę Atavism, jednak
jak każdy album Slough Feg musiał się czymś odróżniać od poprzednika. I
tym razem zespół ponownie skupił się na dość krótkich kawałkach (13
tytułów w 43 minuty), aczkolwiek niemal zupełnie zabrakło utworów
ocierających się o speed metal (szkoda...) - za wyjątkiem krótkich
wstawek. Poza tym swoje partie Mike Scalzi wykonał jeszcze niższym
głosem i tak prawdę mówiąc, to trudno byłoby zgadnąć, że to jest ten sam
posiadacz wspaniałego tenoru z pierwszych albumów grupy. Z drugiej
strony jego partie są bardzo przekonujące i czyste – mnie tylko brakuje
tej jego wczesnej barwy głosu… Sam zespół jeszcze bardziej zagłębił się
w ciężkie lata 70-te – nie tylko nawiązując do konwencji Thin Lizzy ale
do bardzo wczesnych albumów Judas Priest a nawet… gitarowego rocka
progresywnego spod znaku Wishbone Ash, chociaż nie jestem pewien czy ta
akurat grupa jest liderowi znana… W każdym razie gdyby nie bardzo
precyzyjna produkcja, to można by pomyśleć, że Hardworlder to dzieło
jakiejś wyśmienitej, zapomnianej grupy działającej 1977-78 roku. Dla
mnie to wielka zaleta… Zaś jeśli chodzi o kwestię prędkości, to cóż… W
latach 70-tych perkusiści mieli mieć chyba jakieś blokady w stawach,
gdyż praktycznie nikomu nie przyszło do głowy (oprócz przebłysków
świadomości bębniarzy z Black Sabbath, Deep Purple i Budgie - i to też z
rzadka…) żeby zagrać coś w autentycznie szybkim tempie – nawet tak dla
żartu, czy eksperymentu! Nie chcę być na siłę kontrowersyjny, ale moim
zdaniem kawałki takie, jak Highway Star, Nude Disintegrating Parachutist
Woman czy środkowa część Dazed And Confused (wszystkie je bezwarunkowo
uwielbiam!) może były szybkie na początku lat 70-tych, ale dziesięć lat
potem to już były niemal bluesy… W każdym razie pomimo upływu 30 lat
muzycy Slough Feg niemal idealnie dostosowali się to tej konwencji,
aczkolwiek kilka kompozycji utrzymanych było w całkiem żywym tempie, np.
doskonały, intensywny i ozdobiony chwytliwym refrenem Poisonic Trasures
a także Galactic Nomad i Whirling Wortex – oba to bardzo fajne
instrumentalne numery nawiązujące trochę do konwencji Iron Maiden
grających jakieś nieznane kawałki Thin Lizzy. Poza tym na wyróżnienie z
pewnością zasłużyły połączone ze sobą i charakteryzujące się licznymi
zmianami nastroju i nagłymi zwrotami akcji Hardworlder, The Spoils oraz
Frankfurt-Hann Airport Blues a także Tiger! Tiger! – ten ostatni
charakteryzował się przepięknie zawodzącymi, gitarowymi solówkami w
starym stylu! Na uwagę zasługują również aż dwa covery: przeróbka
folk-rockowej kompozycji Dearg Doom – nagranej oryginalnie przez
irlandzką formację Horslips (na doskonałym LP The Tain z 1974 roku,) a
także nowa wersja dość żywiołowego, lekko chaotycznego i w sumie nie do
końca przekonującego Street Jammer - znanego wcześniej z debiutanckiego
LP Invasion (1980) grupy Manilla Road. Ten ostatni numer pojawił się
kilka miesięcy wcześniej na podwójnym CD The Riddle Masters - A Tribute
To Manilla Road (2007). Winylowa edycja Hardworlder została wydana w
2008 roku przez niemiecki Iron Kodex w nakładzie 525 egzemplarzy, z
czego pierwsze 110 egz. (dostępne wyłącznie na stronie wytwórni)
wytłoczono na żółtym winylu i wzbogacono o 16-stronnicowy komiks,
dodatkową wkładkę oraz pocztówkę z nazwiskiem nabywcy. (4.5)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx APE
UPRISING! (Cruz Del Sur Music, 2009) Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o
częstotliwość wydawania płyt, to trudno o lepszy przykład niż Slough
Feg! Co 2 lata – jak w banku trafia do sklepów nowy tytuł! I co
najważniejsze, to nie kolejna kompilacja, album koncertowy czy nawet
album wypełniona coverami (aczkolwiek te akurat bardzo lubię…), tylko
oryginalny, studyjny materiał – zawsze w pewnym sensie różniący się od
poprzednika. I tak było w przypadku wydanego w maju 2009 CD Ape
Uprising! zainspirowanego ponoć pojawiającymi się co jakiś czas
przypadkami ataków małp na ludzi… Czyżby nadchodziła era „Planety Małp”?
Zarejestrowany z udziałem nowego (tym razem brytyjskiego), ale za to
świetnego perkusisty Harrego Cantwella album był bardzo mile widzianym
powrotem do cięższych, sabbathowsko-maidenowskich brzmień znanych z płyt
Twilight Of The Idols, Down Among The Deadmen czy Traveller. Tym razem
lekko przygaszony wokal lidera idealnie pasował do tego bardziej
dynamicznego i co ważne – bardzo naturalnie brzmiącego grania! Wielkim
plusem praktycznie wszystkich płyt Slough Feg jest ich ponadczasowa,
tradycyjna produkcja, przez co muzyka ta zabrzmi dobrze i miłośnikom
starych, klasycznych brzmień z początku lat 70-tych a także fanom Iron
Maiden. Moim zdaniem zespół gwiazd Steve’a Harrisa brzmi gorzej niż
manufaktura Scalziego, ale cóż, ja jestem z poprzedniej epoki… Wróciły
dłuższe, improwizowane fragmenty, nie mówiąc już o fantastycznym,
10-minutowym utworze tytułowym w którym zespół pokazał swoje wszystkie,
ulubione sztuczki! Z drugiej strony reszta kawałków prawie w niczym mu
nie ustępowała, m.in. pooowolny, utrzymany praktycznie w stylistyce doom
metalu – The Hunchback Of Notre… Doom; następnie ciężki, przywodzący na
myśl Candlemass albo Solstice i naprawdę urzekający Overborn; bardzo
intensywny, pełen zmian tempa oraz gitarowych sparringów Shakedown At
The Six; imponujący błyskawicznymi, ale przemyślanymi zmianami tempami
Simian Manifesto czy też utrzymany w dość szybkim tempie, ponownie
imponujący szybkimi, chwytliwymi solówkami Ape Outro. Jedynym, dość
przeciętnym numerem był zamykający album Nasty Hero – siłą rzeczy
niezły, ale jakiś taki sklecony na siłę… Tak więc chciałbym zwrócić
uwagę wszystkich na ten (niedoceniony) album – jest autentycznie
wyśmienity! Winylowa edycja ponownie ukazała się (w nakładzie 666 sztuk)
dzięki wytwórni Iron Kodex – w sztywnej, rozkładanej okładce i wraz z
insertem. (5)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
ANIMAL SPIRITS (Cruz Del Sur Music/Profound Lore, 2010) Wydany w
październiku 2010 roku, ósmy katalogowy album Slough Feg jest jedynym w
karierze grupy przypadkiem, kiedy to zmianie nie uległ skład zespołu!
Trudno się temu dziwić, gdyż Harry Cantwell to wyborny bębniarz -
kojarzący się ze starą, dobrą szkołą z początku lat 70-tych! Ponadto,
dzięki podpisaniu kontraktu z kanadyjską wytwórnią Profound Lore jest to
pierwszy CD z logo zespołu będący w amerykańskiej dystrybucji a nie
pochodzący z importu! Naprawdę, trudno w to uwierzyć! Kompozycje Slough
Feg ponownie uległy skróceniu, czego 11 kawałków odegrane w 39 minut
jest tego wymiernym dowodem. Od strony tekstowej album poruszał w
głównej mierze sprawy religii (ale nie tylko w kontekście „religia jest
złem”…), ale też komercjalizacji życia, banalizacji sceny metalowej,
męskiej przygody a także… wampirów. Swoją drogą, ciekaw jestem czy wielu
z Was wie, że ten dość groźnie wyglądający Mike Scalzi jest prywatnie…
czynnym wykładowcą filozofii na jednym z kalifornijskich koledzy? Ten
bardzo inteligentny facet pracował nawet na Uniwersytecie Stanowym
Kalifornii, ale zrezygnował, gdyż nie mógł pogodzić tej (prawdopodobnie
doskonale płatnej) posady z prowadzeniem rockowego zespołu. Tak więc, od
poniedziałku do środy Mike tłumaczy młodzieży różnice pomiędzy Kantem a
Schopenhauerem, zaś od czwartku do niedzieli (oraz w okresy wakacyjne)
gra metal. Cóż, to chyba w pewnym stopniu tłumaczy wyjątkowość tej
formacji! W każdym razie w porównaniu ze zdecydowaniem metalowym
poprzednikiem (Ape Uprising!) Amerykanie ponownie wrócił do stylistyki
tradycyjnie-nowoczesnego, melodyjnego hard-rocka (z lekkimi, celtyckimi
wpływami) i trzeba przyznać, że zespół zabrzmiał bardzo imponująco –
soczyście i z głębią. Warto wspomnieć m.in. oparty na solidnym rytmie
dwóch basowych bębnów i rwący mocno do przodu Trick The Vicar;
instrumentalny, przypominający trochę Iron Maiden - Materia Prima;
oparty na chwytliwym riffie, „prawie przebojowy” Free Market Barbarian;
zdudowany na bazie prostego riffu, ale niemal z miejsca „wpadający w
ucho” i ozdobiony śpiewnym brzmieniem gitar – Kon-Tiki czy wreszcie
bardzo urzekający, subtelnie zaśpiewany i ponownie urozmaicony
brzmieniem gitar w stylu Wishbone Ash (albo wczesnych Thin Lizzy) -
balladowy Second Coming. Chciałbym jeszcze wspomnieć o dwóch, istotnych
kawałkach… Po pierwsze o doskonałej przeróbce klasycznego The Tell-Tale
Heart - pochodzącego z debiutanckiego i zarazem najlepszego LP Tales Of
Mystery And Imagination grupy The Alan Parsons Project. Warto może
wiedzieć, że w oryginalnej wersji zaśpiewał Arthur Brown - ten od
przebojowego Fire (z 1968 roku) i zarazem wczesny, wokalny idol Iana
Gillana i Bruce’a Dickinsona. Po drugie, ostatni na płycie utwór
Tactical Air War skomponował wyjątkowo basista Adrian Maestras, zaś
partię wokalną w tym kapitalnym, speedmetalowym (i niestety za krótkim)
kawałku wykonał Bob Wright – osobisty przyjaciel Scalziego i zarazem
lider i gitarzysta kultowej i zarazem doskonałej formacji Brocas Helm.
Ponoć Wright w swoim studio przygotował aż 6 wersji wokalnych utworu,
więc zachwycony tym zespół… wykorzystał je wszystkie! Super! Moim
zdaniem nagrany przez Brocas Helm w 2004 roku i wydany prywatnie (bardzo
trudno dostępny) CD Defender Of The Crown to jeden z najlepszych,
metalowych albumów ostatniej dekady! Niestety po 30 latach działalności
w undergroundzie zespół uległ rozwiązaniu w maju tego roku. Szkoda!
Winylowa edycja Animal Spirits ukazała się (tak jak ostatnie 4 kompakty)
nakładem włoskiej wytwórni Cruz Del Sur i dodatkowo zawierała wkładkę z
kolorowym zdjęciem zespołu - niedostępnym na CD. Poza tym minimalnie
zmieniona została kolejność poszczególnych nagrań. Ciekaw jestem jaka
będzie następna płyta Slough Feg! Niedawno Mike deklarował, że chciałby
osiągnąć nieco surowsze brzmienie poprzez rejestrację nagrań w studio,
ale na żywo. Poza tym deklarował chęć urozmaicenia brzmienia grupy przy
pomocy klasycznych dźwięków organów. Cóż, trzymam kciuki! (4.5)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
THE SLAY STACK GROWS – EARLY DEMOS AND LIVE RECORDINGS (1990-2002)
(Shadow Kingdom Records, 2008) Ten oficjalny, dwupłytowy CD trafił na
rynek w styczniu 2009 roku z przeznaczeniem dla najbardziej zagorzałych
fanów zespołu! To trwające 130 minut wydawnictwo zawiera archiwalne i
można powiedzieć że po części niemal prehistoryczne nagrania The Lord
Weird Slough Feg – w zdecydowanej większości z dźwiękiem przeciętnej
jakości. Natomiast booklet jest niemal zachwycający – pełen starych
plakatów z klubowych występów oraz rzadkich zdjęć. Sporą część
pierwszego dysku wypełniła nagrana jeszcze w Pensylwanii a wydana w 1990
roku pierwsza taśma demo (tzw. „White Tape”) zawierająca 9 studyjnych
nagrań (trwających 33 minuty) z kręgu żywiołowego, tradycyjnego metalu a
dokonanych jeszcze z pierwszym wokalistą - Omarem Herdem. Mike Scalzi
musiał się jeszcze zadowolić pozycją gitarzysty i basisty. Trzeba
przyznać, że o ile same kompozycje są oczywiście bardzo dobre (5 z nich
trafiło na późniejsze albumy a 4 pozostały niepublikowane) to jednak
jakość brzmienia oraz piwniczna produkcja pozostawia trochę do życzenia,
podobnie jak nieco krzykliwy wokal. W kliku miejscach zespół popełnił
kilka fałszywych nut, ale w sumie jednak jest to fajna sprawa! Potem
pojawiło się 6 nagrań koncertowych (z tego samego okresu) – w tym
fatalna przeróbka Breaking The Law z repertuaru Judas Priest. Niestety,
Omar Herd raczej nie miałby szans na zastąpienie Roba Halforda… Pierwszy
CD zamykały 2 bardzo fajne kawałki (H! ighway Corsair i Highlander) z
piątej taśmy demo zrealizowanej w 1994 roku – już ze Scalzim na wokalu.
Drugi CD zawierał fragmenty trzech występów zespołu – tym razem z
najlepszego okresu (1999-2002). Najpierw 3 nagrania (Highlander, Fergus
McRoich i Cauldron Of Blood) dokonane w San Francisco w maju 1999 roku -
o jakości bardzo dobrego bootlega i z nieco wycofanym wokalem. Następnie
pojawił się podobnie brzmiący (choć z nieco przyciszonymi gitarami),
dość surowy, ale generalnie bardzo interesujący, 30-minutowy set ze
Stuttgartu z sierpnia 2000 roku - zawierający 6 nagrań (m.in. Sky
Chariots, The Wickerman i Wizard’s Vengeance). Wreszcie na koniec
wytwórnia odkurzyła 23 minuty koncertu zarejestrowanego w grudniu 2002
roku w San Francisco podczas promocji CD Traveller (m.in. High
Passage/Low Passage, Death Machine i przeróbka Heavy Metal Hunters - z
repertuaru Metalucifer). Niestety jest to najgorzej brzmiący fragment -
ze słabo nagłośnioną gitarą i prawie niesłyszalnym wokalem. Na sam
koniec umieszczono 6-minutowy, telefoniczny wywiad z Mike’m Scalzim.
Czytałem gdzieś, że za czek za licencję to tego wydawnictwa Scalzi
zapłacił… miesięczny czynsz za swoje mieszkanie i że to był… dopiero
drugi raz w życiu kiedy mógł zapłacić „rent” za pieniądze z muzyki
Slough Feg! W momencie wydania zapowiadana była…. czteropłytowa winylowa
edycja, ale dotychczas nic z tego nie wyszło. Prawdopodobnie CD sprzedał
się poniżej oczekiwań i brakuje odważnych do zainwestowania w dość drogi
winyl. Szkoda! (3.5)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx Na
koniec chciałbym wspomnieć o kilku rzadkich utworach dostępnych
wyłącznie na (pogardzanych w naszym kraju) winylowych singlach – w tym
wypadku tzw. splitach – zawierających na każdej stronie nagrania dwóch
różnych wykonawców. Pierwszą taką płytką była zrealizowana przez Doomed
Planet Records (w nakładzie 500 egz.) siedmiocalowka wydana w formie
picture discu a zawierająca dwa covery grupy Manowar: brawurowo
zaśpiewany przez Scalziego i bardzo żywiołowo zagrany Fast Taker
(oryginalnie z LP Battle Hymns z 1982 roku) oraz pochodzący z albumu
Into Glory Ride (a także B-strony rzadkiego, genialnego maxi singla
Defender – oba wydawnictwa z 1983) utwór Gloves Of Metal - przerobiony
przez kultową, brytyjską, doom metalowa grupę Solstice. Oba, doskonałe
zresztą nagrania nie pojawiły się na żadnym innym nośniku i trudno się
dziwić, że ta poszukiwana przez „metalowych kolekcjonerów” płytka warta
jest przynajmniej 50 euro. Na kolejne, tego typu wydawnictwo trzeba było
czekać aż do 2005 roku, kiedy to nakładem Miskatonic Foundation trafił
do nielicznych sklepów singiel Hail Brittania Volume One – NWOBHM
Tribute. Tym razem wsunięty do sztywnej okładki winyl na pierwszej
stronie zawierał po sabbathowsku grających The Lord Weird Slough Feg
przerabiających w sumie dość przeciętny, ale zdecydowanie hymniczny
Heavy Metal Rules – oryginalnie zrealizowaną w 1979 roku B-stronę
jedynego singla zapomnianej, brytyjskiej grupy Nightime Flyer. Natomiast
na odwrocie płytki pochodzący z Portugalii, bardzo niedoceniony
Ironsword (odpowiedzialny za trzy, świetne albumy z lat 2002-2008) na
nowo przypomniał doskonały, klasyczny numer Valhalla – pierwotnie
nagrany w 1983 roku przez zauroczoną twórczością Black Sabbath formację
Desolation Angels. Wydany w 500 egzemplarzach winyl jest oczywiście
poszukiwany przez fanów i bez problemu osiąga wartość 40 euro. Ostatnia,
dzielona, mała płytka ukazała się w 2006 roku dzięki wytwórni Threat i
na jednej stronie zawierała aż dwa nagrania Slough Feg (o dziwo na
okładce wciąż sygnowanych dłuższą nazwą…): wierną koncertowej wersji (z
LP Live And Dangerous) i w sumie raczej bezcelową przeróbkę Shalala - z
repertuaru Thin Lizzy oraz wczesną, bardzo dobrą wersję Poisonic
Treasures – utworu który rok później, w zmienionej formie pojawi się na
CD Hardworlder. Gwoli ścisłości dodam, że na stronie B singla pojawił
się utwór Galactic Violator – pochodzącej z Chicago, bardzo fajnej grupy
Bible Of The Devil. 30 euro jest dziś całkiem przystępną ceną za ten
rarytasik. OK, dość już tego przynudzania… Mam nadzieję, że przynajmniej
kilka osób dotrwało do końca tego tekstu w pełni funkcji życiowych…
JACEK LEŚNIEWSKI
Koncert grupy SLOUGH FEG - zorganizowany przez Megadisc!
Uwaga! Przypominamy, że 2 sierpnia o godzinie 20 w warszawskim Klubie
Progresja na jedynym koncercie w Polsce i zarazem jednym z zaledwie
dziesięciu w Europie wystąpi amerykański (i autentycznie 'kultowy')
zespół Slough Feg – grający na dwie gitary prowadzące pionierzy tzw.
retro metalu, zainspirowani wczesnymi dokonaniami Iron Maiden, Black
Sabbath, Judas Priest oraz Thin Lizzy. Koncert organizuje Megadisc - za
własne pieniądze; bez sponsorów i patronów medialnych. Szkoda było nawet
marnować czasu na walkę z wiatrakami! Tak więc dwa miesiące temu
nadarzyła się okazja na ściągnięcie Amerykanów do Polski i po
24-godzinnym namyśle na ofertę przesłaną przez wytwórnię Cruz Del Sur
Music… wskoczyliśmy na miejsce niemrawych i niezdecydowanych Holendrów!
Powtarzam: to nie jest impreza zorganizowana z myślą o zysku
(prawdopodobnie będą spore straty…), ale autentyczna gratka i chyba
frajda dla każdego fana ciężkiego, tradycyjnego grania z pogranicza
klasycznego hard rocka i metalu z wczesnych lat 80-tych. Niestety, okres
wakacyjny nie sprzyja klubowym koncertom; poza tym w tym samym czasie
odbędzie się kilka występów bardziej znanych artystów (np. tego samego
dnia pojawi się komercyjny do bólu Robert Plant z będącym antytezą
ciężkiego grania, countrowo-folkowym repertuarem...), ale jest to chyba
jedyna szansa żeby zobaczyć genialnych Kalifornijczy! ków w akcji!
Początkowo przed zespołem mieli wystąpić gości z Polski, ale z powodu
ich dość wygórowanych żądań finansowych (i braku elastyczności)
zdecydowaliśmy że nie będzie przedgrupy, natomiast zaoferujemy muzykom
Slough Feg więcej pieniędzy, tak żeby zagrali pełne 120 minut – rzecz
naprawdę niespotykana podczas klubowych koncertów! Grupa się zgodziła,
tak więc będzie można usłyszeć kawałki z ostatniego CD Animal Spirits a
także mnóstwo materiału z wczesnych płyt (nagranych pod nazwą The Lord
Weird Slough Feg), jak Traveller, Down Among The Deadmen i Twilight Of
The Idols. Głównym powodem wizyty zespołu na naszym kontynencie jest
Headbangers Open Air Festival w Niemczech, gdzie kwartet prawdopodobnie
zarejestruje swoje pierwsze, oficjalne DVD! Poza tym koncert będzie
rejestrowany przez profesjonalną ekipę nagłośnieniową z myślą o
ewentualnym wydawnictwie koncertowym – prawdopodobnie limitowanej płycie
winylowej wydanej (mamy nadzieję) przez nasz sklep! Oczywiście wszystko
musiałby zaakceptować zespół oraz ich wytwórnia, ale jeśli wszystko
będzie OK, to będziemy mieć zielone światło! Mamy nadzieję, że polscy
fani tradycyjnego, metalowego grania przemogą się i na przekór
wszystkiemu przyjdą na ten koncert! Muzycy Slough Feg są ponoć bardzo w
porządku i po 2-godzinnym występie z pewnością będzie można zrobić sobie
z nimi zdjęcia i wziąć autografy! Drugiej takiej okazji z pewnością już
nie będzie! Natomiast przed koncertem (pomiędzy 18 a 20) będą nadawane
fajne kawałki pochodzące z kręgu New Wave Of British Heavy Metal –
wybrane specjalnie przeze mnie z rzadkich singli i albumów. GORĄCO
ZAPRASZAMY!!! P.S. Poniżej zamieszczam mój tekst o zespole Slough Feg,
jaki ukazał się w ostatnim (49) numerze kwartalnika Heavy Metal Pages.
Płyty zrecenzowane zostały w skali 1-6. JACEK
LEŚNIEWSKI...........................................................................................................................................................................................................................................................................
SLOUGH FEG - NAJLEPSZA METALOWA GRUPA O KTÓREJ PRAWIE NIKT NIE
SŁYSZAŁ!............................... W związku ze zbliżającym się
warszawskim koncertem Slough Feg nadarzyła się okazja żeby nieco
przybliżyć historię i twórczość tej kryminalnie niedocenionej,
amerykańskiej grupy. Moim skromnym zdaniem, ten założony w 1990 roku i
niemal od zawsze stacjonujący w Kalifornii kwartet to najlepszy zespół
jaki w ostatnich 20 latach pojawił się (i przetrwał) na tradycyjnej,
metalowej scenie! Z premedytacją nie napisałem ‘w ostatnich 25 latach’,
gdyż wtedy z pewnością naraziłbym się na zmasowaną (choć niekoniecznie
słuszną…) krytykę ze strony fanów Helloween, Helstar, Fates Warning czy
Blind Guardian a tak przynajmniej można się pospierać… Zapewniam, że nie
jest to z mojej strony jakaś tania prowokacja czy (co gorsza) próba
manipulacji – autentycznie tak uważam! Klasycznego metalu słucham z
przerwami od 1981 roku (począwszy od wczesnych singli i albumów z kręgu
NWOBHM a skończywszy na Portrait, Gates Of Slumber, Ram, Lord Vicar i
Ghost…), tak więc b! ez taniej skromności mogę śmiało napisać, że jako
takie pojęcie o tej tematyce posiadam. Od czasów takich płyt, jak Ace Of
Spades, Iron Maiden, No Sleep ‘Til Hammersmith, The Number Of The Beast,
Kill ‘Em All, Melissa, Epicus Doomicus Metallicus oraz Rust In Peace nie
pamiętam, żeby jakiekolwiek ciężkie granie zrobiło na mnie tak ogromne
wrażenie jak poznane w jednym czasie albumy: Twilight Of The Idols, Down
Among The Deadmen i Traveller! Od samego początku liderem SF jest
wokalista/gitarzysta Mike Scalzi i to właśnie on odpowiedzialny jest za
98% twórczości formacji zainspirowanej przede wszystkim stylistyką Black
Sabbath, Iron Maiden, Judas Priest i Thin Lizzy. W nagraniach słychać
też fascynację celtyckim folkiem, melodyką The Beatles, zaś na wczesnych
albumach zespół okazjonalnie wprowadzał do swojej muzyki również
elementy klasycznego thrashu. Przez pierwsze 15 lat grupa funkcjonowała
pod dość niefortunną, aczkolwiek bez wątpienia bezkompromisową nazwą The
Lord Weird Slough Feg - zapożyczoną przez lidera z jednego z
amerykańskich komiksów opartych na celtyckiej mitologii. Slough Feg był
kimś w rodzaju prehistorycznego szamana, demona a który pozbawiony
rytualnie… skóry żył w niedostępnych jaskiniach i poza czynieniem
niecnych występków trudnił się również tworzeniem malunków skalnych.
Niestety pomijając już fakt, że w latach 90-tych prawie nikt nie chciał
słuchać, kupować ani tym bardziej wydawać klasycznego metalu, to nazwa
ta prawdopodobnie przyczyniła się także do znikomej popularności grupy,
gdyż trudno ją było wymówić, napisać czy przede wszystkim – zapamiętać.
W 2005 roku (tuż przed wydaniem piątego w dyskografii CD Atavism) zespół
zdecydował się na znacznie bardziej przystępny (choć wciąż sprawiający
problemy) Slough Feg. Jednocześnie grupa nieco uprościła swoje brzmienie
– skłaniając się! ku nieco krótszym i zarazem zwięźlejszym formom
charakterystycznym dla tradycyjnego, ciężkiego, brytyjskiego grania z
końca lat 70-tych. W latach 1996-2010 kwartet nagrał aż 8 katalogowych
albumów, co w obecnych czasach jest swego rodzaju ewenementem. Oficjalną
dyskografię uzupełnia dwupłytowa kompilacja wybranych kawałków z bardzo
wczesnych taśm demo oraz niepublikowanych fragmentów z koncertu. Ponadto
zespół wydał również 3 winylowe single - wszystkie na drugich stronach
zawierające nagrania innych wykonawców - czyli tzw. 'splity’.
Korzystając z okazji chciałbym pokrótce przybliżyć (bądź też
przypomnieć) te w przeważającej większości doskonałe płyty. W końcu
Slough Feg to najlepszy, metalowy zespół ostatnich 20 lat…
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
THE LORD WEIRD SLOUGH FEG (Private Press, 1996) W latach 1990-1994 grupa
nagrała 5 taśm demo które co prawda narobiły nieco szumu w pewnych,
(wąskich) metalowych kręgach, ale niestety nie wzbudziły zainteresowania
żadnej wytwórni płytowej. Tak więc trzeba było sięgnąć do skarbonki i
wysupłać ciężko zarobione oszczędności… Zrealizowany za własne
pieniądze, debiutancki CD nagrany został w składzie: Mike Scalzi
(gitara, wokal), Justin Phelps (bas) i Greg Haa (perkusja) i ukazał się
w maju 1996 roku. Ozdobiony dość enigmatyczną okładką i wyprodukowany
przez zespół kompakt zawierał 8 kawałków zagranych w niecałe 26 minut.
Jaka szkoda, że płytkę usłyszało jedynie kilkaset osób, gdyż jest to
kawał fantastycznego, surowego i zarazem epickiego (power) metalu w
stylistyce dość wczesnych Iron Maiden z domieszką Black
Sabbath/Candlemass, szczypty thrashu oraz pojawiającej się okazjonalnie,
aczkolwiek wyraźnie wyczuwalnej celtyckiej melodyki. To, co narzuca się
na pierwszy rzut ucha to intensywność zespołu który czy to w
wolniejszych (Shadows Of The Unborn, The Red Branch), czy w szybszych
utworach (20th Century Wretch, Highway Corsair) grał tak, jakby walczył
o życie. Dobrym tego przykładem jest wręcz ultra-brawurowo podany,
instrumentalny Blarney Stone – rodzaj melodyjnego, irlandzkiego jigu
gran! ego z wielką siłą i z zawrotną prędkością, choć jednocześnie
bardzo precyzyjnie. Dość krótkie, bo trwające średnio 3-4 minuty
nagrania nie pozwalają się nudzić; poza tym grane momentami z prędkością
światła partie solowe są zwięzłe i co ważne – melodyjne. Bardzo podoba
mi się też dość surowa, aczkolwiek bardzo soczysta produkcja płyty – z
lekko wycofanym, urzekającym i autentycznie natchnionym wokalem
(wzbogaconym lekkim pogłosem) i zarazem z ekstatycznie skowyczącymi
partiami gitar oraz z potężną i pełną rockowego żywiołu sekcją rytmiczną
na pierwszym planie. Te 26 minut mija równie szybko i przyjemnie jak
dłuższy zaledwie o 2 minuty dłuższy LP Reign In Blood – Slayera… Nikt by
nie zgadnął, że taaaka, czyli grana od serca i pozbawiona studyjnych
sztuczek muzyka powstała w latach 90-tych! Może w 1984 albo 1985, to
tak! Znam kilka osób które uważają CD The Lord Weird Slough Feg za
najlepsze dokonanie w całej karierze zespołu, choć są też tacy dla
których w porównaniu z późniejszymi płytami muzyka ta jest zbyt
inwazyjna i bezpośrednia… W 2002 roku trafił do sklepów zrealizowany w
zmienionej i naprawdę kapitalnej okładce CD wytwórni Miskatonic
Foundation - ponadto rozszerzony o 7 bardzo fajnych, choć nieco
wcześniejszych i skromniej brzmiących nagrań demo. Dzięki temu czas
trwania płyty został rozciągnięty do całkiem imponujących 52 minut.
Jednocześnie na rynku pojawiła się od dawna oczekiwana (i limitowana do
500 egzemplarzy), dwupłytowa, winylowa edycja wydana przez Metal
Supremacy. Obecnie i CD i LP są bardzo poszukiwane przez fanów zespołu i
osiągają cenę 60-100 euro. Ponoć Scalzi myśli o reedycji albumu, ale
trudno cokolwiek na ten temat powiedzieć. Pewnie jak będą pieniądze to
będzie i wznowienie… (5,5) TWILIGHT OF THE IDOLS (Dragonheart, 1999)
Cóż, to właśnie od tej płyty zaczęła się moja ‘palma’ na punkcie muzyki
Slough Feg. Przyznam się szczerze, że przed 2005 rokiem niespecjalnie
zawracałem sobie głowę ‘nowym’ metalem. Wystarczały mi znane od lat
(choć bardzo liczne) zespoły grające w latach 80-tych (i oczywiście dużo
wcześniejsze, ale już niemetalowe…), natomiast płyty wydane po 1991-1992
roku praktycznie nie wchodziły w grę – nawet wykonawców przeze mnie
cenionych... Zresztą czy trudno mi się dziwić? Wystarczy prześledzić
losy popularnych formacji i ich twórczość w latach 90-tych! Niemal nikt
nie utrzymał poziomu z poprzedniej dekady! Wiem, że dla czytelników HMP
zabrzmi to naiwnie, ale to właśnie dzięki LP Twilight Of The Idols
przekonałem się, że można grać równie dobrze (a nawet lepiej) niż
kiedyś. Że istnieją wykonawcy którzy potrafią ruszyć i sercem i głową i
którzy nie tylko czerpią garściami ze skarbnicy klasycznego metalu, ale
jednocześnie sami mają do zaoferowania ! całkiem sporo. Oczywiście takie
grupy jak Slough Feg, Witchcraft czy Hammers Of Misfortune nie rosną na
drzewach, ale dobrze wiedzieć, że w XXI wciąż gra się świetny metalu!
OK, może dość już tych wynurzeń - wróćmy do muzyki… Drugi album nagrany
został w nieco zmienionym składzie, gdyż basistę Justina Phelpsa (który
otworzył własne studio nagraniowe i do dziś współpracuje z dawnymi
kolegami z grupy) zastąpił niejaki Scott Beach. I to właśnie on wykonuje
otwierającą CD partię… kobzy (a raczej dud) w Funeral March. W
porównaniu z kipiącym testosteronem debiutem, tym razem zespół
zaproponował nieco bardziej stonowany, choć wciąż naładowany energią,
autentycznie porywający materiał ponownie zainspirowany wczesnymi
nagraniami Iron Maiden i Black Sabbath a w pewnym stopniu także bardzo
niedocenionego tria Brocas Helm – doskonałej, choć nieco ‘zakręconej’
formacji a z którą Slough Feg często wówczas koncertował po klubach San
Francisco. Natomiast tym razem o wiele wyraźniej zostały zaznaczone
wpływy celtyckiego folku a co tylko bardzo urozmaiciło tę w sumie
oryginalną i fantastycznie zaśpiewaną muzykę (m.in. akustyczny i bardzo
wyluzowany Brave Connor Mac; wyważony w idealnych, folk-metalowych
proporcjach, bardzo nośny The Wickerman). Generalnie na płycie
niepodzielnie rządziło epickie, klasyczne granie oparte na
archetypowych, gitarowych riffach (m.in. początkowo folkujące a po
chwili niemal do złudzenia sabbathowskie The Pangst Of Ulster i Bi-Polar
Disorder), częstych zmian tempa i nastroju (oparty na niespokojnej linii
basu i ekstatycznych partiach gitary Highlander czy też najlepszy na
płycie, najbardziej epicki The Great Ice Wars – już sam tytuł mówi
wszystko...) czy też brawurowych, w przeważającej części
instrumentalnych galopad (będący kwintesencją zespołu i pełen
przenikliwych solówek gitary Slough Feg). Całość kończyła zadziorna i
zarazem bardzo efektowna przeróbka Wizard’s Vengeance – wyśmienitego
utworu pochodzącego z kultowego LP From The Fjords (1979) -
amerykańskiej, hard-rockowej grupy Legend, przez niektórych uważanej za
pierwszą formację grającą epicki metal. Niestety, oryginalny, wydany
prywatnie winyl w idealny! m stanie wart jest blisko 1000$! Co do
warstwy tekstowej, to płytę niemal w całości wypełniały opowieści z
kręgu celtyckiej mitologii, co oczywiście bardzo uwiarygadniało
stylistykę grupy. To właśnie po tym albumie zespół dostał dość
niesprawiedliwą nalepkę ‘folk-metal’, gdyż akurat na tej płycie termin
ten oznacza 5% folku i 95% czystego metalu. Bardzo podoba mi się też
produkcja tego albumu – taka naturalna, atmosferyczna i niemal żywcem
wyjęta… z przełomu lat 70-tych i 80-tych. Ja wiem że wielu, zwłaszcza
bardzo młodych fanów metalu uwielbia nowoczesne, wypracowane w studio
kosztem długich miesięcy, brzmienia i jednocześnie uważają oni że w
latach 80-tych płyty brzmiały kiepsko. Cóż, jest to oczywistą bzdurą –
trzeba po prostu słuchać muzyki z porządnych nośników i na tradycyjnym
sprzęcie, a nie n-te kopie z komputera… Tak więc dla nich słuchanie
‘dwójki’ Slough Fega może być męczące… Jeszcze jedno… Warto może
wiedzieć, że pierwotnie Twilight Of The Idols ukazał się już w 1998
roku, na limitowanym do 900 egzemplarzy winylu (z czego pierwsze 100
wytłoczono w żółto-przezroczystej formie) wydanym przez cenioną,
aczkolwiek już nieistniejącą, amerykańską wytwórnię Doomed Planet.
Dopiero rok później włoski Dragonheart zrealizował CD (z nowym,
zmienionym logo zespołu) na którym umieścił dodatkowo 3 utwory: Funeral
March, Warpspasm i We Meet Again. Jako zbieracz winylu mam nadzieję, że
te brakujące 7 minut (w sumie najsłabsze na płycie) pojawi się kiedyś w
analogowej formie… (6)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx DOWN
AMONG THE DEADMEN (Dragonheart, 2000) Ten tytuł dość powszechnie
uznawany jest za najlepsze dzieło w karierze (The Lord Weird) Slough
Feg! I trudno się z tym nie zgodzić, aczkolwiek wydany potem CD
Traveller również ma swoich maniakalnych fanów – w tym autora
niniejszego tekstu… Album został nagrany w dość mocnym składzie, gdyż na
basie pojawił się znany z Angel Witch i Laaz Rockit - Jon Torres
(obecnie grający w Heathen), zaś na drugiej gitarze John Cobbett – w
sumie bardzo niedoceniony muzyk/kompozytor i zarazem lider
doom-prog-metalowej grupy Hammers Of Misfortune. Zresztą w tej ostatniej
formacji w latach 2001-2006 udzielał się wokalnie Mike Scalzi -
oczywiście ku uciesze fanów Slough Feg! Co z miejsca zwraca uwagę, to
doskonała, aczkolwiek bardzo naturalna produkcja płyty. Całość
zabrzmiała jakby powstała w pierwszej połowie lat 80-tych, oczywiście
bez tych koszmarnych pogłosów na bębny, czy też klaustrofobicznych
gitar. Kolejną zaletą albumu są (tradycyjnie już) przystępne (również
celtyckie) melodie, ale przede wszystkim łatwość z jaką zespół się
porusza po metalowym polu. Momentami aż trudno uwierzyć że te nagrania
powstały w roku 2000 a nie 15 czy nawet 25 lat wcześniej – że nikt nie
rozbił tego banku z pomysłami! Oczywiście niektórzy mogą wybrzydzać, że
grupa często brzmi jak (pozbawieni manierycznego basu) Iron Maiden
(chociaż myślę, że Steve Harris dał by się pociąć za niektóre z
kompozycji…), że słychać Black Sabbath (a gdzie w metalu ich nie
słychać?), że Manilla Road (no bo epicki metal…) i że jeden riff został
prawdopodobnie zapożyczony ze suity 2112 – Rush; no i wreszcie że to
wszystko już było… OK, może było, ale gd! zie w takim wykonaniu i w
takiej oprawie? Przede wszystkim z płyty tej emanuje świeżość,
fantastyczna energia i taki pozytywny, metalowy atak na zmysły (m.in.
otwierający całość, ozdobiony pomysłowym riffem i dość mocno rozpędzony
Sky Chariots; pełen zmiennych klimatów i rytmicznych zakrętów Wall Of
Shame; 10-minutowa, zdecydowanie epicka trylogia Heavy Metal Monk/Fergus
Mac Roich /Cauldron Of Blood; utrzymany w galopującym tempie i ozdobiony
bardzo przekonującymi solówkami Traders And Gunboats; czy też kończący
płytę, niemal thrashmetalowy Death Machine). Oczywiście na „trójce”
Slough Feg znalazło się kilka spokojniejszych fragmentów (pomijając
fakt, że nawet te ostre kawałki miały momenty oddechu…), jak trwający
blisko 2 minuty, naprawdę ładny, akustyczny Beast In The Broach czy też
niby-balladowy, ale całkiem ciężki Psionic Illuminations. Generalnie
uważam Down Among The Deadmen za jeden z 15-20 najlepszych albumów w
historii metalu. Kto mi nie wierzy, niech m! nie sprawdzi i posłucha tej
płyty przynajmniej 3 razy! Płyta ukazała się również w limitowanej
wersji analogowej (wciąż ze starym logo zespołu na froncie) – tym razem
w nakładzie 500 egzemplarzy, z czego pierwsze 100 sztuk wytwórnia Doomed
Planet wytłoczyła na różowym winylu. Obecnie ten rarytasik osiąga w
Ebayu cenę 50-70 euro i z pewnością nie będzie tanieć! (6)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
TRAVELLER (Dragonheart, 2003) Autentycznie trudno zrozumieć mi fakt, że
w epoce Internetu oraz łatwo dostępnej i bardzo szybkiej informacji, tak
nieszablonowy, tak pomysłowy i po prostu tak obłędny album wciąż
pozostaje totalną enigmą dla 99.9% populacji metalowego świata! Pod
koniec 2001 roku, gdzieś na końcu świata, w San Francisco został nagrany
NAJLEPSZY, METALOWY ALBUM OSTATNICH 20 LAT ale nawet pies z kulawą nogą
go nie zauważył, nie mówiąc już o kupnie! Niemal widzę już te złośliwe
uśmieszki („facet pierdzieli głupoty”…) ale prawda jest taka, że oparty
na… starej grze planszowej science-fiction album Traveller jest po
prostu absolutnie unikalnym i totalnie urzekającym, heavymetalowym
majstersztykiem - na poziomie niedostępnym wszystkim innym, metalowym
formacjom działającym w naszych czasach. Koniec. Kropka. Naprawdę
uwielbiam Iron Maiden i posiadam wszystkie ich płyty (w tym dziesiątki
winylowych singli – wraz z okupioną finansową rujnacją, oryginalną EP
Soundhouse Tapes…), ale prawda jest taka, że z niewielkimi wyjątkami
(jak niektóre kompozycje z ery Blaze’a Bayleya) to od 23 lat panowie
grają w kółko ten same 3 kawałki… Jak to jest, że Maiden sprzedaje 2-3
miliony każdego, w sumie dość przeciętnego albumu a Slough Feg góra 1-2
tysiące? Ja wiem, Maiden od 30 lat zna i lubi niemal każdy; jednocześnie
zespół nagradzany jest za niepodważalne zasługi dla metalu no i przede
wszystkim za wierność swojej stylistyce i generalnie brak obciachu.
Natomiast Slough Feg też są „wierni sobie”, ale ponieważ nie nagrywają
dla koncernu EMI (albo choćby dla Metal Blade) to ich koncerty wyglądają
niemal tak, jak fragmenty występów grupy Anvil zarejestrowane na
genialnym i poruszającym do głębi, dokumentalnym DVD The Story Of Anvil…
Kto nie widział, niech koniecznie to obejrzy! Proszę mi wybaczyć ten
emocjonalny chaos, ale nie ma w tym złośliwości; po prostu chciałbym,
żeby mój ulubiony, metalowy zespół został nareszcie doceniony! Chociaż
częściowo… Jak już wspomniałem – ten koncepcyjny album nagrany jesienią
2001 roku trafił do sklepów dopiero… latem 2003 (ponownie dzięki
włoskiej wytwórni Dragonheart), aczkolwiek podejrzewam, że tak długie
opóźnienie nie mogło być spowodowane przez zespół. Ponadto w zespole
nastąpiła kolejna zmiana skłądu, gdyż na basie pojawił się (grający do
dzisiaj) Adrian Maestas. Może powtórzę jeszcze raz: mamy do czynienia z
płytą po prostu perfekcyjną, wręcz genialną! I nie ma w tym stwierdzeniu
ani grama przesady… Tym razem zespół nieco unowocześnił produkcję
(zwłaszcza brzmienie perkusji – z uwypukloną partią dwóch bębnów
basowych) i jednocześnie niemal całkowicie zrezygnował z elementów
celtyckich, choć w kilku newralgicznych momentach są one doskonale
słyszalne. Przed chwilą narzekałem na Iron Maiden a teraz ponownie muszę
napisać, że wpływy zespołu Harrisa są na Traveller niebagatelne –
podobnie jak Black Sabbath, choć prawdę mówiąc w najcięższych momentach
zespół Scalziego brzmi raczej jak Candlemass, niż jak grupa Iommiego, co
chyba nikomu nie wadzi… Płyty najlepiej słuchać jednym ciągiem, gdyż
każdy następny kawałek jest jakby wypadkową wcześniejszych brzmień.
Autentycznie trudno tutaj wybrać co ciekawsze fragmenty, gdyż tak
naprawdę to wszystkie one urzekają wybornymi i bardzo pomysłowymi
aranżacjami, niebanalną i ! zarazem bardzo chwytliwą melodyką; swoistą
‘lekkością’ w sumie naprawdę ciężkiego grania no i oczywiście
wspaniałym, momentami nieco teatralnym i zarazem jakże niewymuszonym
wokalem lidera (m.in. bardzo prący do przodu i wzbogacony licznymi
solówkami High Passage/Low Passage; niby-sabbathowski ale zagrany z
lekkością wczesnego Maidena - Vargr Theme/Confrontation; nieco celtycki,
marszowy, ale zdecydowanie metalowy Gene-ocide; wpadający w ucho od
pierwszej sekundy, wielobarwny The Final Gambit czy wreszcie
prawdopodobnie najlepszy utwór w karierze zespołu, wręcz magiczny Vargr
Moon). Poza tym ogromną zaletą muzyki (The Lord Weird) Slough Feg jest
jej pewna nieprzewidywalność, tzn. że bardzo często, chociaż na jedną
chwilę zespół zbacza z wytyczonego toru, żeby coś pokombinować z rytmem,
tempem, czy też żeby dodać krótkie, intensywne solo gitary. Reasumując,
album zawiera 12 kompozycji opartych po prostu na obłędnej, melodyjnej
grze dwóch gitar a które jak przychodzi ich czas po prostu „wychodzą ze
skóry” żeby oszołomić słuchacza kolejnym, już niepoliczalnym riffem, czy
następną, brawurową i trafiającą w sedno, solówką… To jest gitarowe,
metalowe niebo! Albo piekło – co kto woli… Naprawdę, momentami wydaje
się, że już lepiej grać nie można a w odpowiedzi zespół serwuje kolejne
mistrzostwo świata… Naprawdę, momentami chciałoby się żeby cały metal
brzmiał tak jak ten album… To był zarazem ostatni tytuł nagrany pod
szyldem The Lord Weird Slough Feg. Analogowa, limitowana do 500
egzemplarzy edycja ukazała się w 2004 roku nakładem niemieckiej wytwórni
Metal Supremacy i jest najbardziej poszukiwanym winylem w dyskografii –
osiągając w Ebayu dość zawrotną (jak na winyl sprzed kilku lat) cenę
100-130 euro! I to jest chyba jedyny, namacalny dowód na wyjątkowość tej
muzyki… (6)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx ATAVISM
(Cruz Del Sur Music, 2005) Pochodzący z kwietnia 2005 roku CD Atavism
był pierwszym tytułem zrealizowanym pod skróconą nazwą Slough Feg.
Jednocześnie z zespołem pożegnał się gitarzysta John Cobbett (wielka
strata!) a który zdecydował się poświęcić innym swoim formacjom, jak
prog-metalowy Hammers Of Misfortune i black-doom-metalowa Ludicra. Na
jego miejsce przybył Angelo Tringali - (nie)znany z bardzo dobrej,
doom-metalowej grupy Cold Mourning (odpowiedzialnej za bardzo rzadki CD
Lower Than Low z 2000 roku). Zmiana nazwy spowodowała również pewną
korekcję stylistyki. Przede wszystkim nie wiem w jaki sposób, ale
zmienił się głos Mike’a Scalzi – stał się nieco niższy, jakby głębszy
ale jednocześnie pozbawiony tej młodzieńczej subtelności... Cóż,
oczywiście nikt z nas nie młodnieje, ale zmiana była zauważalna. Poza
tym kompozycje stały się krótsze, zwięźlejsze (14 nagrań zagrano w 38
minut…) i praktycznie w zapomnienie odeszły rozbudowane, pełne
zawirowań, epickie utwory które pojawiały ! się np. na drugiej czy
trzeciej płycie. Z drugiej strony niesamowita energia, chwytliwa
melodyka, bogate brzmienie i wyśmienity warsztat instrumentalny zespołu
– wszystko to pozostało na swoim miejscu! Warto jeszcze zauważyć, że
niemal całkowicie zanikły wpływy Black Sabbath (o ile to w ogóle
możliwe…), przy czym grupa jednocześnie okazała zauroczenie inną legendą
lat 70-tych – Thin Lizzy. Tak czy inaczej, zespół wciąż był w świetnej
formie, zaś większość kawałków byłaby ozdobą wcześniejszych albumów,
chociażby; połączony z nim, mocno rozpędzony, megachwytliwy i niemalże
hymniczny I Will Kill You / You Will Die (jeden z dosłownie kilku,
najlepszych kawałków w karierze Slough Feg!); następnie przypominający
wspomniany przed chwilą Thin Lizzy (na sterydach), polany celtyckim
sosem i siłą rzeczy bardzo melodyjny Hiberno-Latin Invasion; ponownie
ujawniający wpływy muzyki celtyckiej, bardzo żywiołowo podany,
zdecydowanie gitarowy Climax Of A Generation – przypominający trochę
Genghis Khan – Iron Maiden (z LP Killers); czy wreszcie zamykający płytę
i praktycznie zabijający słuchacza niesamowicie intensywnymi solówkami
gitary Scalziego – Atavism II. Poza tym na albumie pojawiło się kilka
dość krótkich, ale bardzo zwięzłych instrumentali (m.in. otwierający
całość, minutowy speed metal w postaci Robustus czy też nieco
wolniejszy, ale bardzo przyjemnie! prący do przodu Portcullis). Gdyby
1/3 kompaktu stała na tak wysokim poziomie jak jego pozostałe 2/3, to
byłby to album genialny! Jednak zespół (a raczej jego lider) zdecydował
o urozmaiceniu menu, więc na płycie pojawiły się kilka dość przeciętnych
kompozycji, jak np. zaśpiewany z towarzyszeniem akustycznej gitary,
sympatyczny, ale w sumie nudnawy Atavism czy przypominający mi trochę
Strange Kind Of Woman (Deep Purple) ale jakby trochę niedopracowany -
Starport Blues. Poza tym na płycie znalazły się jeszcze ze 2-3 bardzo
fajne kawałki nawiązujące do stylistyki dość stonowanego, klasycznego
hard-rocka. Scalzi uważa Atavism za najlepszy album w karierze grupy, i
chociaż w momencie wydania (oczekujący następcy Travellera) fani nieco
się krzywili, to obecnie tytuł ten bez wątpienia nabrał patyny i blasku!
Winylowy Atavism ukazał się na biało-czerwono-przezroczystym winylu (jak
fajnie…) w nakładzie 500 egzemplarzy - wydany przez małą, amerykańską
wytwórnię Forest Moon Special Products. (5)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
HARDWORLDER (Cruz Del Sur Music, 2007) Kolejny album i kolejna zmiana
składu – tym razem po 10 latach współpracy z zespołu odszedł (do Isen
Torr) perkusista Greg Haa, zaś na jego miejsce przyszedł… czarnoskóry
bębniarz o ekscentrycznym nazwisku: Antoine Rueben Diavola. Ozdobiony
okładką stylizowaną na stary, amerykański komiks science-fiction (co
miało też przełożenie na tematykę większości tekstów…) wydany w lipcu
2007 roku CD Hardworlder przypominał poniekąd stylistykę Atavism, jednak
jak każdy album Slough Feg musiał się czymś odróżniać od poprzednika. I
tym razem zespół ponownie skupił się na dość krótkich kawałkach (13
tytułów w 43 minuty), aczkolwiek niemal zupełnie zabrakło utworów
ocierających się o speed metal (szkoda...) - za wyjątkiem krótkich
wstawek. Poza tym swoje partie Mike Scalzi wykonał jeszcze niższym
głosem i tak prawdę mówiąc, to trudno byłoby zgadnąć, że to jest ten sam
posiadacz wspaniałego tenoru z pierwszych albumów grupy. Z drugiej
strony jego partie są bardzo przekonujące i czyste – mnie tylko brakuje
tej jego wczesnej barwy głosu… Sam zespół jeszcze bardziej zagłębił się
w ciężkie lata 70-te – nie tylko nawiązując do konwencji Thin Lizzy ale
do bardzo wczesnych albumów Judas Priest a nawet… gitarowego rocka
progresywnego spod znaku Wishbone Ash, chociaż nie jestem pewien czy ta
akurat grupa jest liderowi znana… W każdym razie gdyby nie bardzo
precyzyjna produkcja, to można by pomyśleć, że Hardworlder to dzieło
jakiejś wyśmienitej, zapomnianej grupy działającej 1977-78 roku. Dla
mnie to wielka zaleta… Zaś jeśli chodzi o kwestię prędkości, to cóż… W
latach 70-tych perkusiści mieli mieć chyba jakieś blokady w stawach,
gdyż praktycznie nikomu nie przyszło do głowy (oprócz przebłysków
świadomości bębniarzy z Black Sabbath, Deep Purple i Budgie - i to też z
rzadka…) żeby zagrać coś w autentycznie szybkim tempie – nawet tak dla
żartu, czy eksperymentu! Nie chcę być na siłę kontrowersyjny, ale moim
zdaniem kawałki takie, jak Highway Star, Nude Disintegrating Parachutist
Woman czy środkowa część Dazed And Confused (wszystkie je bezwarunkowo
uwielbiam!) może były szybkie na początku lat 70-tych, ale dziesięć lat
potem to już były niemal bluesy… W każdym razie pomimo upływu 30 lat
muzycy Slough Feg niemal idealnie dostosowali się to tej konwencji,
aczkolwiek kilka kompozycji utrzymanych było w całkiem żywym tempie, np.
doskonały, intensywny i ozdobiony chwytliwym refrenem Poisonic Trasures
a także Galactic Nomad i Whirling Wortex – oba to bardzo fajne
instrumentalne numery nawiązujące trochę do konwencji Iron Maiden
grających jakieś nieznane kawałki Thin Lizzy. Poza tym na wyróżnienie z
pewnością zasłużyły połączone ze sobą i charakteryzujące się licznymi
zmianami nastroju i nagłymi zwrotami akcji Hardworlder, The Spoils oraz
Frankfurt-Hann Airport Blues a także Tiger! Tiger! – ten ostatni
charakteryzował się przepięknie zawodzącymi, gitarowymi solówkami w
starym stylu! Na uwagę zasługują również aż dwa covery: przeróbka
folk-rockowej kompozycji Dearg Doom – nagranej oryginalnie przez
irlandzką formację Horslips (na doskonałym LP The Tain z 1974 roku,) a
także nowa wersja dość żywiołowego, lekko chaotycznego i w sumie nie do
końca przekonującego Street Jammer - znanego wcześniej z debiutanckiego
LP Invasion (1980) grupy Manilla Road. Ten ostatni numer pojawił się
kilka miesięcy wcześniej na podwójnym CD The Riddle Masters - A Tribute
To Manilla Road (2007). Winylowa edycja Hardworlder została wydana w
2008 roku przez niemiecki Iron Kodex w nakładzie 525 egzemplarzy, z
czego pierwsze 110 egz. (dostępne wyłącznie na stronie wytwórni)
wytłoczono na żółtym winylu i wzbogacono o 16-stronnicowy komiks,
dodatkową wkładkę oraz pocztówkę z nazwiskiem nabywcy. (4.5)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx APE
UPRISING! (Cruz Del Sur Music, 2009) Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o
częstotliwość wydawania płyt, to trudno o lepszy przykład niż Slough
Feg! Co 2 lata – jak w banku trafia do sklepów nowy tytuł! I co
najważniejsze, to nie kolejna kompilacja, album koncertowy czy nawet
album wypełniona coverami (aczkolwiek te akurat bardzo lubię…), tylko
oryginalny, studyjny materiał – zawsze w pewnym sensie różniący się od
poprzednika. I tak było w przypadku wydanego w maju 2009 CD Ape
Uprising! zainspirowanego ponoć pojawiającymi się co jakiś czas
przypadkami ataków małp na ludzi… Czyżby nadchodziła era „Planety Małp”?
Zarejestrowany z udziałem nowego (tym razem brytyjskiego), ale za to
świetnego perkusisty Harrego Cantwella album był bardzo mile widzianym
powrotem do cięższych, sabbathowsko-maidenowskich brzmień znanych z płyt
Twilight Of The Idols, Down Among The Deadmen czy Traveller. Tym razem
lekko przygaszony wokal lidera idealnie pasował do tego bardziej
dynamicznego i co ważne – bardzo naturalnie brzmiącego grania! Wielkim
plusem praktycznie wszystkich płyt Slough Feg jest ich ponadczasowa,
tradycyjna produkcja, przez co muzyka ta zabrzmi dobrze i miłośnikom
starych, klasycznych brzmień z początku lat 70-tych a także fanom Iron
Maiden. Moim zdaniem zespół gwiazd Steve’a Harrisa brzmi gorzej niż
manufaktura Scalziego, ale cóż, ja jestem z poprzedniej epoki… Wróciły
dłuższe, improwizowane fragmenty, nie mówiąc już o fantastycznym,
10-minutowym utworze tytułowym w którym zespół pokazał swoje wszystkie,
ulubione sztuczki! Z drugiej strony reszta kawałków prawie w niczym mu
nie ustępowała, m.in. pooowolny, utrzymany praktycznie w stylistyce doom
metalu – The Hunchback Of Notre… Doom; następnie ciężki, przywodzący na
myśl Candlemass albo Solstice i naprawdę urzekający Overborn; bardzo
intensywny, pełen zmian tempa oraz gitarowych sparringów Shakedown At
The Six; imponujący błyskawicznymi, ale przemyślanymi zmianami tempami
Simian Manifesto czy też utrzymany w dość szybkim tempie, ponownie
imponujący szybkimi, chwytliwymi solówkami Ape Outro. Jedynym, dość
przeciętnym numerem był zamykający album Nasty Hero – siłą rzeczy
niezły, ale jakiś taki sklecony na siłę… Tak więc chciałbym zwrócić
uwagę wszystkich na ten (niedoceniony) album – jest autentycznie
wyśmienity! Winylowa edycja ponownie ukazała się (w nakładzie 666 sztuk)
dzięki wytwórni Iron Kodex – w sztywnej, rozkładanej okładce i wraz z
insertem. (5)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
ANIMAL SPIRITS (Cruz Del Sur Music/Profound Lore, 2010) Wydany w
październiku 2010 roku, ósmy katalogowy album Slough Feg jest jedynym w
karierze grupy przypadkiem, kiedy to zmianie nie uległ skład zespołu!
Trudno się temu dziwić, gdyż Harry Cantwell to wyborny bębniarz -
kojarzący się ze starą, dobrą szkołą z początku lat 70-tych! Ponadto,
dzięki podpisaniu kontraktu z kanadyjską wytwórnią Profound Lore jest to
pierwszy CD z logo zespołu będący w amerykańskiej dystrybucji a nie
pochodzący z importu! Naprawdę, trudno w to uwierzyć! Kompozycje Slough
Feg ponownie uległy skróceniu, czego 11 kawałków odegrane w 39 minut
jest tego wymiernym dowodem. Od strony tekstowej album poruszał w
głównej mierze sprawy religii (ale nie tylko w kontekście „religia jest
złem”…), ale też komercjalizacji życia, banalizacji sceny metalowej,
męskiej przygody a także… wampirów. Swoją drogą, ciekaw jestem czy wielu
z Was wie, że ten dość groźnie wyglądający Mike Scalzi jest prywatnie…
czynnym wykładowcą filozofii na jednym z kalifornijskich koledzy? Ten
bardzo inteligentny facet pracował nawet na Uniwersytecie Stanowym
Kalifornii, ale zrezygnował, gdyż nie mógł pogodzić tej (prawdopodobnie
doskonale płatnej) posady z prowadzeniem rockowego zespołu. Tak więc, od
poniedziałku do środy Mike tłumaczy młodzieży różnice pomiędzy Kantem a
Schopenhauerem, zaś od czwartku do niedzieli (oraz w okresy wakacyjne)
gra metal. Cóż, to chyba w pewnym stopniu tłumaczy wyjątkowość tej
formacji! W każdym razie w porównaniu ze zdecydowaniem metalowym
poprzednikiem (Ape Uprising!) Amerykanie ponownie wrócił do stylistyki
tradycyjnie-nowoczesnego, melodyjnego hard-rocka (z lekkimi, celtyckimi
wpływami) i trzeba przyznać, że zespół zabrzmiał bardzo imponująco –
soczyście i z głębią. Warto wspomnieć m.in. oparty na solidnym rytmie
dwóch basowych bębnów i rwący mocno do przodu Trick The Vicar;
instrumentalny, przypominający trochę Iron Maiden - Materia Prima;
oparty na chwytliwym riffie, „prawie przebojowy” Free Market Barbarian;
zdudowany na bazie prostego riffu, ale niemal z miejsca „wpadający w
ucho” i ozdobiony śpiewnym brzmieniem gitar – Kon-Tiki czy wreszcie
bardzo urzekający, subtelnie zaśpiewany i ponownie urozmaicony
brzmieniem gitar w stylu Wishbone Ash (albo wczesnych Thin Lizzy) -
balladowy Second Coming. Chciałbym jeszcze wspomnieć o dwóch, istotnych
kawałkach… Po pierwsze o doskonałej przeróbce klasycznego The Tell-Tale
Heart - pochodzącego z debiutanckiego i zarazem najlepszego LP Tales Of
Mystery And Imagination grupy The Alan Parsons Project. Warto może
wiedzieć, że w oryginalnej wersji zaśpiewał Arthur Brown - ten od
przebojowego Fire (z 1968 roku) i zarazem wczesny, wokalny idol Iana
Gillana i Bruce’a Dickinsona. Po drugie, ostatni na płycie utwór
Tactical Air War skomponował wyjątkowo basista Adrian Maestras, zaś
partię wokalną w tym kapitalnym, speedmetalowym (i niestety za krótkim)
kawałku wykonał Bob Wright – osobisty przyjaciel Scalziego i zarazem
lider i gitarzysta kultowej i zarazem doskonałej formacji Brocas Helm.
Ponoć Wright w swoim studio przygotował aż 6 wersji wokalnych utworu,
więc zachwycony tym zespół… wykorzystał je wszystkie! Super! Moim
zdaniem nagrany przez Brocas Helm w 2004 roku i wydany prywatnie (bardzo
trudno dostępny) CD Defender Of The Crown to jeden z najlepszych,
metalowych albumów ostatniej dekady! Niestety po 30 latach działalności
w undergroundzie zespół uległ rozwiązaniu w maju tego roku. Szkoda!
Winylowa edycja Animal Spirits ukazała się (tak jak ostatnie 4 kompakty)
nakładem włoskiej wytwórni Cruz Del Sur i dodatkowo zawierała wkładkę z
kolorowym zdjęciem zespołu - niedostępnym na CD. Poza tym minimalnie
zmieniona została kolejność poszczególnych nagrań. Ciekaw jestem jaka
będzie następna płyta Slough Feg! Niedawno Mike deklarował, że chciałby
osiągnąć nieco surowsze brzmienie poprzez rejestrację nagrań w studio,
ale na żywo. Poza tym deklarował chęć urozmaicenia brzmienia grupy przy
pomocy klasycznych dźwięków organów. Cóż, trzymam kciuki! (4.5)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
THE SLAY STACK GROWS – EARLY DEMOS AND LIVE RECORDINGS (1990-2002)
(Shadow Kingdom Records, 2008) Ten oficjalny, dwupłytowy CD trafił na
rynek w styczniu 2009 roku z przeznaczeniem dla najbardziej zagorzałych
fanów zespołu! To trwające 130 minut wydawnictwo zawiera archiwalne i
można powiedzieć że po części niemal prehistoryczne nagrania The Lord
Weird Slough Feg – w zdecydowanej większości z dźwiękiem przeciętnej
jakości. Natomiast booklet jest niemal zachwycający – pełen starych
plakatów z klubowych występów oraz rzadkich zdjęć. Sporą część
pierwszego dysku wypełniła nagrana jeszcze w Pensylwanii a wydana w 1990
roku pierwsza taśma demo (tzw. „White Tape”) zawierająca 9 studyjnych
nagrań (trwających 33 minuty) z kręgu żywiołowego, tradycyjnego metalu a
dokonanych jeszcze z pierwszym wokalistą - Omarem Herdem. Mike Scalzi
musiał się jeszcze zadowolić pozycją gitarzysty i basisty. Trzeba
przyznać, że o ile same kompozycje są oczywiście bardzo dobre (5 z nich
trafiło na późniejsze albumy a 4 pozostały niepublikowane) to jednak
jakość brzmienia oraz piwniczna produkcja pozostawia trochę do życzenia,
podobnie jak nieco krzykliwy wokal. W kliku miejscach zespół popełnił
kilka fałszywych nut, ale w sumie jednak jest to fajna sprawa! Potem
pojawiło się 6 nagrań koncertowych (z tego samego okresu) – w tym
fatalna przeróbka Breaking The Law z repertuaru Judas Priest. Niestety,
Omar Herd raczej nie miałby szans na zastąpienie Roba Halforda… Pierwszy
CD zamykały 2 bardzo fajne kawałki (H! ighway Corsair i Highlander) z
piątej taśmy demo zrealizowanej w 1994 roku – już ze Scalzim na wokalu.
Drugi CD zawierał fragmenty trzech występów zespołu – tym razem z
najlepszego okresu (1999-2002). Najpierw 3 nagrania (Highlander, Fergus
McRoich i Cauldron Of Blood) dokonane w San Francisco w maju 1999 roku -
o jakości bardzo dobrego bootlega i z nieco wycofanym wokalem. Następnie
pojawił się podobnie brzmiący (choć z nieco przyciszonymi gitarami),
dość surowy, ale generalnie bardzo interesujący, 30-minutowy set ze
Stuttgartu z sierpnia 2000 roku - zawierający 6 nagrań (m.in. Sky
Chariots, The Wickerman i Wizard’s Vengeance). Wreszcie na koniec
wytwórnia odkurzyła 23 minuty koncertu zarejestrowanego w grudniu 2002
roku w San Francisco podczas promocji CD Traveller (m.in. High
Passage/Low Passage, Death Machine i przeróbka Heavy Metal Hunters - z
repertuaru Metalucifer). Niestety jest to najgorzej brzmiący fragment -
ze słabo nagłośnioną gitarą i prawie niesłyszalnym wokalem. Na sam
koniec umieszczono 6-minutowy, telefoniczny wywiad z Mike’m Scalzim.
Czytałem gdzieś, że za czek za licencję to tego wydawnictwa Scalzi
zapłacił… miesięczny czynsz za swoje mieszkanie i że to był… dopiero
drugi raz w życiu kiedy mógł zapłacić „rent” za pieniądze z muzyki
Slough Feg! W momencie wydania zapowiadana była…. czteropłytowa winylowa
edycja, ale dotychczas nic z tego nie wyszło. Prawdopodobnie CD sprzedał
się poniżej oczekiwań i brakuje odważnych do zainwestowania w dość drogi
winyl. Szkoda! (3.5)
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx Na
koniec chciałbym wspomnieć o kilku rzadkich utworach dostępnych
wyłącznie na (pogardzanych w naszym kraju) winylowych singlach – w tym
wypadku tzw. splitach – zawierających na każdej stronie nagrania dwóch
różnych wykonawców. Pierwszą taką płytką była zrealizowana przez Doomed
Planet Records (w nakładzie 500 egz.) siedmiocalowka wydana w formie
picture discu a zawierająca dwa covery grupy Manowar: brawurowo
zaśpiewany przez Scalziego i bardzo żywiołowo zagrany Fast Taker
(oryginalnie z LP Battle Hymns z 1982 roku) oraz pochodzący z albumu
Into Glory Ride (a także B-strony rzadkiego, genialnego maxi singla
Defender – oba wydawnictwa z 1983) utwór Gloves Of Metal - przerobiony
przez kultową, brytyjską, doom metalowa grupę Solstice. Oba, doskonałe
zresztą nagrania nie pojawiły się na żadnym innym nośniku i trudno się
dziwić, że ta poszukiwana przez „metalowych kolekcjonerów” płytka warta
jest przynajmniej 50 euro. Na kolejne, tego typu wydawnictwo trzeba było
czekać aż do 2005 roku, kiedy to nakładem Miskatonic Foundation trafił
do nielicznych sklepów singiel Hail Brittania Volume One – NWOBHM
Tribute. Tym razem wsunięty do sztywnej okładki winyl na pierwszej
stronie zawierał po sabbathowsku grających The Lord Weird Slough Feg
przerabiających w sumie dość przeciętny, ale zdecydowanie hymniczny
Heavy Metal Rules – oryginalnie zrealizowaną w 1979 roku B-stronę
jedynego singla zapomnianej, brytyjskiej grupy Nightime Flyer. Natomiast
na odwrocie płytki pochodzący z Portugalii, bardzo niedoceniony
Ironsword (odpowiedzialny za trzy, świetne albumy z lat 2002-2008) na
nowo przypomniał doskonały, klasyczny numer Valhalla – pierwotnie
nagrany w 1983 roku przez zauroczoną twórczością Black Sabbath formację
Desolation Angels. Wydany w 500 egzemplarzach winyl jest oczywiście
poszukiwany przez fanów i bez problemu osiąga wartość 40 euro. Ostatnia,
dzielona, mała płytka ukazała się w 2006 roku dzięki wytwórni Threat i
na jednej stronie zawierała aż dwa nagrania Slough Feg (o dziwo na
okładce wciąż sygnowanych dłuższą nazwą…): wierną koncertowej wersji (z
LP Live And Dangerous) i w sumie raczej bezcelową przeróbkę Shalala - z
repertuaru Thin Lizzy oraz wczesną, bardzo dobrą wersję Poisonic
Treasures – utworu który rok później, w zmienionej formie pojawi się na
CD Hardworlder. Gwoli ścisłości dodam, że na stronie B singla pojawił
się utwór Galactic Violator – pochodzącej z Chicago, bardzo fajnej grupy
Bible Of The Devil. 30 euro jest dziś całkiem przystępną ceną za ten
rarytasik. OK, dość już tego przynudzania… Mam nadzieję, że przynajmniej
kilka osób dotrwało do końca tego tekstu w pełni funkcji życiowych…
JACEK LEŚNIEWSKI